wtorek, 31 marca 2015

Burżujka

transfer się odbył. jedna blastka trafiła tam, gdzie jej miejsce ;)

ale może od początku ;) przez weekend cały czas się zastanawiałam, jak tam zarodeczki się mają. no może nie cały czas, bo dotarła do nas również pewna smutna wieść... i ona też nas bardzo pochłonęła... :(

tym razem musiałam jechać na transfer sama. M. w pracy, moi rodzice również... i tak się złożyło, że termin był nie do przesunięcia gdziekolwiek. po punkcji czułam się całkiem dobrze. a nawet wyśmienicie jeśli porównać do poprzedniej, gdzie każdy wybój na drodze był komentowany "nie możesz jakoś ich omijać...?". postanowiłam więc skorzystać z naszego pkp. wybrałam opcję najszybszą (bo jeszcze w poniedziałek od rana musiałam być u klientki), no i sprawdzoną w poprzednim tygodniu. na dworcu w Poznaniu byłam ponad godzinę przed czasem, więc mimo iż to była godz. 11 z groszami wybrałam się na obiad. (smażony notabene - czy nie świta Wam tak jak mnie, że po punkcji należało jeść lekkostrawnie? ;)) na pociąg zdążyłam bez problemu, rozczytałam się (czy może być lepsza lektura na taką drogę niż opowieść o dzieciach chorujących na raka?) i dojechałam do stolicy.

w klinice byłam po godzinie od dojazdu. po kolejnej spotkanie z panią dr. standardowe pytanie o samopoczucie... i moje pytanie "czy coś przetrwało?" "zdziwi się Pani :) są ładniejsze niż poprzednio :)" i tu na moją twarz wstąpił na pewno wielki banan (poprzedni taki przypominam sobie po informacji o pierwszej pozytywnej becie... gdy nie sądziłam, że się choć na chwilę udało).

przed transferem zobaczyłam na zdjęciach wszystkie zarodeczki. ładne, okrągłe. lekarz wykonujący transfer też się nimi pozachwycał (co prawda sam transfer już tak ładny nie był, ale ciii...). ogólnie fajna, przyjemna atmosfera :) mimo wielu lat pracy widziałam u tych lekarzy zaangażowanie i troskę o każdego pacjenta. ...i każde małe życie...  i nie żałuję mimo przejechanych kilometrów, że tam trafiłam (przynajmniej na razie ;) ).

po transferze wybrałam się na obiad (a może bardziej kolację) i poszukiwanie noclegu. tym razem miało być blisko kliniki. no i było :) zakwaterowanie, tv... i spać :)

rano obudziłam się na tyle późno, że autobus nie wchodził w grę, by dojechać na zaplanowany pociąg. wybór - albo następny pociąg albo taxi. wybrałam drugą opcję, spakowałam się i po pół godzinie byłam w drodze na dworzec. na pociąg zdążyłam bez problemu, wchodząc do niego z gorącą czekoladą w jednej ręce i sokiem z owoców w drugiej ;) ponownie IC-ek :) ponownie szybko i bezproblemowo. w Poznaniu byłam dokładnie po 24h :) w domu później, bo jak i dzień wcześniej na chwilę wstąpiłam do pracy.

a teraz wyjaśnienie tytułu - mała Burżujka to ten mały zarodeczek, całkiem ładna blastka 4AA, która od pierwszych chwil wozi się taksówką, IC-kami i korzysta ze "zdobyczy" kulinarnych dworców z nie najniższej półki ;) ot taka chwila luksusu, specjalnie dla niej ;)

pozostałe zarodeczki zostały zamrożone :) jest ich... 6 :D i tu moje wielkie zaskoczenie - z 8 zapładnianych komórek do blastki dotrwało 7 (czyli wszystkie, które się zapłodniły). z tego jedna jest "wczesna", ale jest. cieszę się, cieszę się, cieszę się :) zwłaszcza, że tym razem wykorzystywaliśmy mrożone nasienie.

wróciła nadzieja, że się uda :)

ps. zdziwiło mnie to wczoraj, ale są jeszcze miejsca w W-wie, gdzie nie ma wifi ;) wiem, mogłam użyć z telefonu, ale pomyślałam, że skoro mam odpoczywać, to ległam na kanapie... i oglądałam tv (którego z kolei w domu nie posiadam, więc wykorzystałam okazję :D) stąd też wpis dopiero dziś... mam nadzieję, że wytrzymałyście?

środa, 25 marca 2015

czas...

podczas narkozy czas biegnie zupełnie inaczej... szybko... zasypiasz... śnisz (albo i nie) i się budzisz...
przez ostatni rok miałam trzy narkozy (tak, tak - już jestem po dzisiejszej) - dwie punkcje i histeroskopia. wszystkie trzy w tzw krótkim znieczuleniu dożylnym... więc w sumie nic takiego.

najmilej wspominam tą pierwszą :) nie wiedziałam zupełnie czego się spodziewać... a było całkiem miło. i miłe sny miałam. i nawet lekarza udało mi się zobaczyć ;) przygotowanie do drugiej nie wspominam już tak dobrze, bo szpital, dzień przed "zakwaterowanie", głodówka i oczekiwanie... więc jak teraz usłyszałam, że w sumie to do 6h przed mogę zjeść/wypić itp. to odetchnęłam z ulgą... i samym zabiegiem jakoś tak się nie stresowałam.

bardziej stresowałam się tym, że mam odpoczywać, bo pęcherzyki mogą pęknąć... że jak? takie wystarane i chcą sobie od tak popsuć mi plany? do tego M. przyjechał wczoraj bardzo późno... a ja musiałam czekać... 0.00, 1.00... ooo... jest :) i cóż... musiałam trochę odreagować to czekanie ;) nie ma chłop lekko ze mną, a już tym bardziej jak stres dochodzi do głosu...

na szczęście dzisiaj rano dotarliśmy do kliniki na czas, powypełnialiśmy do trzeba i czekaliśmy :)

M. czekał dłużej... bo mi czas dosyć szybko upłynął :)

by nie było jednak za miło, musiało coś nie coś wyprowadzić nas z równowagi ;) nasienie np... od początku wiedzieliśmy (i my i pani dr), że korzystamy z mrożonego... a tu zonk ;) siedzimy w kawiarni i telefon. M. chce odrzucić, bo warszawskie numery to z reguły reklamy dzwonią, ale go powstrzymałam. w słuchawce po krótkim wyjaśnieniu usłyszał pytanie "- czemu Pan nie oddał nasienia? - ja? przecież miało być z mrożonego... " spojrzeliśmy do sobie nie wiedząc co jest grane... z pracowni andrologicznej dowiedzieliśmy się, że to nie ma znaczenia... ale jakiś niesmak pozostał...

potem czekanie na wypis... czekanie na zdjęcie wenflonu... i czas ruszać do siebie :)

stojąc przed szatnią M. mówi, że chyba nie ma numerka... mówią, że nieszczęścia chodzą parami ;) oby tylko takie nas spotykały... i by ta para właśnie nie skończyła...

czekamy na jutrzejszy telefon...

wtorek, 24 marca 2015

czas zakończenia...

... stymulacji, a nie starań oczywiście :)

chronologicznie patrząc:
- w sobotę wróciłam do domku, podenerwowałam się na M., zjadłam długo wyczekiwany obiad (o 22, bo na pociąg zdążyłam tak na styk - wchodząc na pkp myślałam, że tylko kupię bilet i poczekam na następny i zjem na dworcu. w tym momencie usłyszałam, że wcześniejszy dopiero wjeżdża na peron, więc nie zastanawiając się długo pognałam do niego i bilet kupowałam u konduktora. trochę stresu było, ale przynajmniej plan był taki, by być szybciej w domu)
- w niedzielę grzecznie leżałam w łóżeczku, w ciepełku, w dwiema suniami na/w nogach. M. zrobił rosołek i przyjmowałam spore ilości płynów (mam wrażenie, że to od tego się wszystko zaczęło - przez wyjazdy w tą i tamtą piłam mało, stanowczo za mało... nie wiem, czy mogło to wpłynąć na wzrost pęcherzyków, ale na nawodnienie organizmu na pewno). temperatura już od rana była w normie (nawet poniżej normy) i czułam się też lepiej.
- w poniedziałek - rano wpadłam do pracy, potem w krótką delegację (miałam zaklepany termin już ze 2-3 tygodnie i przez stymulację obawiałam się, że nic nie wyjdzie i będą w pracy problemy), potem pociąg do Wawy i po 3,5h byłam w klinice (pod względem czasu uwielbiam IC :)). pobranie krwi i wizyta. po minie pani dr podczas usg wywnioskowałam, że jest dobrze :) 1, 2, 3... ufff... są co najmniej 3 pęcherzyki powyżej 17mm potrzebne do zakończenia stymulacji :) ogólnie jest ich nawet więcej, ale część jest małych, część średnich, no i kilka odpowiednich. tym razem nie liczyłam, bo najbardziej zastanawiałam się, czy one jednak tam są. (pamiętam jak podczas poprzedniej stymulacji odczuwałam, że jajniki są duże i pobolewają... tym razem nie zaobserwowałam takiego zjawiska... tzn coś tam czułam, ale wydaje mi się, że znacznie mniej). uzgodniliśmy więc termin punkcji (Dziewczyny, jeśli macie jutro - tj w środę - wolne kciuki od 10.30 to poproszę o nie chociaż przez minutkę i przesłanie dobrych fluidów :) generalnie nie boję się punkcji, ale stymulacji też się nie obawiałam, miało być jak poprzednio, a do końca nie było...)

wróciłam więc wczoraj do hostelu... i zajęłam się poszukiwaniem czegoś na następne dwie nocki. tu gdzie jestem jakoś nie czuję się do końca komfortowo, więc tym bardziej potrzeba była by to zmienić chociaż na czas punkcji.

miejsce mam znalezione :) zarezerwowane :) zaraz zbieram bagaże i się przenoszę ;) mam nadzieję, że podczas przeprowadzki pęcherzyki grzecznie będą się trzymały (bo pani dr zabroniła się przesilać).

kolejne wieści pewnie jutro/pojutrze w zależności od samopoczucia :)

(Wężon - przepraszam Cię najmocniej - byłaś w klinice? ja na 16 prawie się spóźniłam, potem na szybko próbowałam coś zjeść... więc mogłyśmy się przegapić... jeśli tak, to bardzo Cię przepraszam :( )

sobota, 21 marca 2015

zmiana planów

I wyszło wszystko inaczej. Pęcherzyki nie urosły. Na dodatek gardło zaczęło boleć, a temperatura wzrosła powyżej 37 stopni. Zalecenia lezec jutro, na wizyte w poniedzialek. a poniewaz wypoczywa sie najlepiej w domu, to ponownie zawitalam na dworcu i wsiadlam do wlasnie nadjezdzajacego tlk. co prawda rezerwacja noclegu mi przepadnie, ale ostatecznie wygrzac sie wole we wlasnym lozku, z normalnym domowym obiadkiem.

zycie, zycie, zycie... uczy pokory, zmienia plany...

przepraszam, ze bez polskich znakow, pisze z telefonu i cos sie co chwile zmienia w ustawieniach.

w stolicy

w sumie mało mnie w stolicy... ale jestem.

dziś będzie dłużej o dojazdach, pobytach... bo o samej procedurze dużo więcej nie wiem. w skrócie pęcherzyki rosną. ile ich jest to się pogubiłam ;) w środę miałam zwiększaną dawkę leku, by urosły ładnie do soboty i w poniedziałek mogła być punkcja. na wczorajszej wizycie pani dr stwierdziła, że jednak tak ładnie nie urosły... i że dzisiaj pewnie się okaże, co i jak. tyle więc wiem.

no i wiem, że z dnia na dzień mam wizytę. jako że mam trochę km do odbycia (a najczęściej w trakcie stymulacji jeźdżę sama pociągiem) to mój dzień wyglądał tak - pobudka - pociąg - klinika - pociąg - powrót = sen ;) schodził calutki dzień z małą przerwą na jakiś obiad. i o ile taki wyjazd jest raz na kilka dni, to nie ma problemu, raz na dwa dni - jest męczący... to codziennie takiego wyjazdu sobie nie wyobrażam.

w takich sytuacjach szukam sobie noclegu. najczęściej jakiś hostel w okolicy kliniki lub swobodnego dojazdu do niej. i w takiej sytuacji jestem właśnie od wczoraj :) przyjechałam, zakwaterowałam się i chociaż wieczór mam wolniejszy (tzn miałabym, gdybym pakowała się przytomnie i nie stwierdziła, że chyba czegoś mi brakuje). ale czy może być coś piękniejszego, niż zakupy w piątek wieczorem ;) zwłaszcza jak potem można powiedzieć M. "musiałam przecież" ;)

zostaję prawdopodobnie do wtorku (chyba że dzisiaj się okaże, że punkcja będzie we wtorek, to wyskoczę do domu na niedzielę/poniedziałek i potem zostanę do środy). jeśli więc Dziewczyny macie jakiś wolny wieczór/popołudnie i macie ochotę na jakąś kawę/soczek to mnie będzie bardzo miło :) (nie wiem jeszcze kiedy M. do mnie dojedzie, ale to wyjdzie "w praniu").

podsumowując - jestem, żyję... a pęcherzyki żyją swoim życiem... i decydują za nas, co gdzie i kiedy się wydarzy ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

a po nocy przychodzi dzień...

i nadszedł... piątek... trzynasty... i nasza wizyta w klinice.

od rana pośpiech, bo jak zawsze wstałam za późno i za dużo zaplanowałam na "przed wyjazdem". do stolycy nie mamy tak blisko, jakieś 300km? więc każde 5minut ma/może mieć znaczenie. jeden postój na trasie, kawa i w dalszą drogę...

wjeżdżając do Wawy w radiu słychać było Budkę... "jest taki samotny dom..." i tekst "a po nocy przychodzi dzień..." czy nasz dzień nadejdzie?

do kliniki zdążyliśmy. ja - w pierwszym odruchu do łazienki... M - na krzesełka przed gabinetem. przychodzę, a on mi pokazuje test... hmm... o tym nie pomyślałam... pęcherz pusty, a przed rozpoczęciem procedury jest wymagany test ciążowy... i ponownie zaczyna się moja walka "z czasem" i "z pęcherzem" ;) (poprzednia była przed listopadowym crio).

przychodzi pani dr. kobieta, którą osobiście podziwiam. idziemy do gabinetu. sprawdzamy na usg, że torbieli nie ma (uffff). badanie ogólnego stanu zdrowia (anginy nie widać... kolejne ufff).

to co? zaczynamy? zaczynamy :)

podpisujemy umowę. umawiamy się na środę na obserwację.

wychodzimy. ja do toalety, by w końcu zrobić test i do pielęgniarki po dalsze szczegóły.

po półtorej godzinie opuszczamy klinikę z uśmiechami na twarzy :) zaczęło się :)

może i u nas "po burzy nadejdzie spokój" :)


p.s. uprzedzając pytania - my nie jesteśmy w programie rządowym, więc może to różnie wyglądać...

środa, 11 marca 2015

czy to czas na podejście nr 2?

miało być inaczej... ten kto śledzi, ten wie, że w ostatnim czasie raczej myślałam o crio niż o kolejnym podejściu. może się jednak okazać, że będzie inaczej...
miało być inaczej... bo miało być najpierw usg... miały być badania... a dopiero potem decyzja...

mój organizm spłatał po raz kolejny mi figla... @ przyszła... tym razem po 20 dniach... (jak tak dalej pójdzie, to na kolejny cykl może w końcu będzie bardziej terminowo?). nie zdążyłam zrobić usg (miałam jechać dzisiaj po południu), badania też jeszcze nie wykonane (odwlekałam, aż się doigrałam... ale liczyłam, że dozdrowieję). ale cykl niestety nie zaczeka. a co ma się dziać, to dziać się będzie.

jedziemy więc w piątek na rozmowę, na usg i ... mam nadzieję podpisanie papierów i pierwszy zastrzyk.


piątek 13-tego...

tak wiele rzeczy może pójść nie tak...

na obrazie usg mogą podjawić się torbiele (mogą?), dr na mój widok może od razu wygnać mnie z gabinetu (czyż wspominałam, że się rozchorowałam?)... o innych neprzewidzianych okolicznościach wspominać nie będę...

cokolwiek będzie się działo lub nie... przyjmiemy to na klatę... i pójdziemy dalej... o jeden krok dalej... a z każdym krokiem będziemy bliżej... bliżej Naszego Szczęścia :)

wtorek, 10 marca 2015

o tym dlaczego nie lubię spoilerów - czyli subiektywnie o Niezgodnej

skończyłam czytać... trzeci tom za mną... niby się cieszę, ale...

z jednej strony lubię kończyć takie książki. gdy już wiem, że nie czeka na mnie kolejny tom. gdy wiem, że nie będę musiała wyłuskiwać czasu na te 50-100 stron dziennie, by pójść krok dalej...
a jednocześnie nie lubię... bo to koniec... bo zżyłam się jednak z bohaterami... bo... upss... bo zacznę spoilerować?

nie lubię spoilerów.

niestety cała seria Niezgodnej była dla mnie naszpikowana spoilerami od początku do ... tak, niestety do samiutkiego końca. zaczęło się u mnie od obejrzenia filmu. pierwszej części. wtedy (a był to sierpień zeszłego roku i potrzebowałam czegoś na "zabicie czasu" między badaniem bety, a jej wynikiem) nie zdawałam sobie sprawy, że film był kręcony na podstawie młodzieżowej serii pani Veroniki Roth. dowiedziałam się o tym po obejrzeniu filmu. tego dnia jednak obejrzałam inny film (notabene również na podstawie młodzieżówki, który wciągnął mnie ciut bardziej, po którego książki sięgnęłam od razu, mimo gorszej ekranizacji), a o Niezgodnej przypominała tylko rezerwacja książek w bibliotece.

w lutym się doczekałam na owe rezerwacje. tzn doczekałam się na dwa ostatnie tomy - Zbuntowaną i Wierną. na pierwszy czekałam tydzień... wiecie jak to jest, gdy masz w domu 2 i 3 tom, a czekasz na pierwszy? na dodatek na taki, który w sumie już widziałaś? no i który kiedyś "po cichu" udało mi się gdzieś znaleźć w odmętach sieci? po tygodniu więc zaczęłam czytać z laptopa... potem przeniosłam się na czytnik (kochany M. zadbał o moje oczy i mi pożyczył - przy okazji sam będąc chory przeczytał całą serię, skoro już była w domu ;))... pamiętam jak potrafiłam siedzieć do 3-4 w nocy i czytać... taaak. to jest coś co charakteryzuje tą serię. czas mija błyskawicznie. po dwóch dniach skończyłam tom pierwszy i zabrałam się od razu za kolejny.

miało być o spoilerach... no więc mam taki nawyk, że jak już wciągnę się w fabułę, to często albo otwieram gdzieś w środku, albo gdzieś przy końcu... czytam zdanie, lub dwa... i wracam... bo często to tylko rozbudza ciekawość... otóż w przypadku Niezgodnej był to stanowczo zły pomysł... zrobiłam tak zarówno w przypadku drugiego tomu, jak i trzeciego... przy czym przeczytanie strony niby wyrwanej z kontekstu (na dwóch zdaniach się nie skończyło, bo czyta się za szybko) pokazywało od razu zbyt wiele spraw, może nie odpowiedzi, ale psuło efekt zaskoczenia. dodatkowo wchodząc na jakąś stronę dotyczącą ekranizacji doczytałam dosyć istotną informację o zakończeniu... pssst... takie rzeczy powinni pisać drukowanymi literami, że spoiler i nie psuć radości/nieradości z czytania. można by powiedzieć, że sama chciałam... ale... może nie w taki sposób...

trochę więc te wszystkie spoilery opóźniły wzięcie do ręki tomu 3. powinnam już w sumie go oddać do biblioteki, więc pozostał mi ten weekend. wiedziałam o tym. potem się rozchorowałam. ale jak tylko poczułam się lepiej, chwyciłam za książkę.

generalnie - nie jest to wysokich lotów beletrystyka. przynajmniej dla mnie. jest to typowa młodzieżówka. ma być szybko, miło i przyjemnie (choć nie wiem, czy taką ilość brutalności, przemocy i trupów można uznać za przyjemne). akcja toczy się sprawnie. no może mam trochę zastrzeżeń co do przemyśleń bohaterów, może wg mnie jest "trochę" nierealistyczna, jeśli chodzi o ich życiowe mądrości/doświadczenie, ale może jestem już trochę za stara by to oceniać... czyta się jednak trylogię szybko, akcja wciąga na tyle, że jesteś w stanie poświęcić wiele, by dowiedzieć się, jak się skończy ten czy inny wypad. no i nie jest zupełnie pusta, jak na młodzieżówkę - wydaje mi się, że mimo wszystko trochę pokazuje, trochę zadaje pytań, trochę każe szukać własnego miejsca, własnego zdania... ale może doszukuję się głębszych treści ;) bo mnie się ogólnie podoba :)

jeśli więc macie ochotę na Niezgodną, to polecam chwycić najpierw za książkę... jedną... drugą... trzecią... a dopiero potem za film... i kolejny (uwaga - podobno 20 marca wchodzi do kin ekranizacja Zbuntowanej).

macie więc mało czasu ;)

poniedziałek, 9 marca 2015

po tygodniu

minął tydzień od poprzedniego wpisu. nawet ciut więcej... zbierałam się cały weekend, ale nie wyszło... nie wyszło, bo u mnie ponownie grypsko... i temperatura była... i katar... normalnie full wypas :(
więc dzisiaj jestem w domu. doleczam się. gorączka już spadła. mam więc nadzieję, że to tylko takie chwilowe było... i że jutro będę mogła o wszystkim zapomnieć.
w pracy tydzień zleciał za szybko, do dokończenia jest jeszcze mnóstwo spraw, więc tym bardziej nie uśmiecha mi się siedzieć w domu, ale jak mus to mus... zwłaszcza, że mając wczoraj 38stopni za bardzo nie myślałam... dziś już na szczęście lepiej... myślę, więc i piszę :)

plany na ten tydzień są szerokie... o ile się uda, to muszę nadrobić badania infekcyjne przed kolejnym podejściem. no i czeka mnie usg, by zobaczyć, czy coś się nie "urodziło" podczas felernego cyklu... a potem będziemy myśleć, co dalej i kiedy...

moje plany obejmują również powrót do maszyny :) może teraz się uda :) leżąc przeglądałam tegoroczne Burdy, Diany, Anny... i... Sabriny. i aż mnie korci, by ponownie coś spróbować dla siebie zrobić. niech to będzie coś prostego, ale będzie :) no i może wreszcie się zbiorę na bardziej szyciowy wpis?

a za oknem słońce świeci i ciepło chyba jest? i świat jakiś taki pozytywny się wydaje... niech no tylko wydrowieję i sama sprawdzę :)

niedziela, 1 marca 2015

a ja wiem... że nic nie wiem...

i pewnie długo wiedzieć nie będę...

nie mam za bardzo o czym pisać. ot siedzę w pracy (tzn pracuję, a nie tylko siedzę). głównie. nawet nie wiem, co robię popołudniami, bo mijają za szybko. albo może są za krótkie? no dobra... pewnie za dużo siedzę przy kompie. przeglądam. żyję trochę życiem innych... i z jednej strony się cieszę... a z drugiej gdzieś ogarnia mnie nostalgia... takie jest już to życie.

w temacie crio - nie-crio... nadal nic. tzn wiadomo, że raczej na pewno crio na razie nie będzie. mój organizm się chyba rozregulował. nie chciałam pisać, by nie zapeszyć, a wyszło jeszcze gorzej niż poprzednio. tak, ten cykl miał być cyklem do crio. od początku brałam progynovę, by endo ładnie urosło, a nie trzeba było pilnować pęcherzyka (co przyznam, że dla mnie w tym cyklu było dobrą opcją, bo przez pęcherzyk jednak świrowałam). niestety po 8dc kiedy endo było ok 4,9 (czyli jeszcze małe, ale przy moich cyklach dopuszczalne) rozchorowałam się. grypsko paskudne mnie dopadło. w sumie to i mnie i Mojego M. oboje leżeliśmy i kwiczeliśmy ;) liczyłam jednak, że na endo to nie wpłynie. 14dc pojechałam ponownie na usg. i tu wielkie rozczarowanie :( endo miało coś koło 6mm, co przy ilości progynovy, którą miałam brać, było wynikiem co najmniej mało zrozumiałym. nie zdążyłam zadzwonić następnego dnia do kliniki, by zorientować się, że... zaczęło się krwawienie :( no może na początku wyglądało to jak plamienie, ale był to przecież 15dc... i tak wiele miało się jeszcze zdażyć...
już się nie zdaży... przynajmniej nie teraz...

tak więc moje starania jak na razie są bardzo "owocne" i chyba idą nie w tym kierunku co trzeba...
2 poronienia, 2 Fasolki bez efektu, 2 cykle w plecy...

chciałabym powiedzieć, że czas, by coś się zmieniło... ale to nie ode mnie zależy... życie uczy pokory... wobec świata, wobec natury, wobec Stwórcy... i tylko On jeden wie, dokąd zmierza nasza droga... mimo wszystko Mu ufam i wiem, że chce dla nas dobrze :)

i się nie poddam :)

p.s. a by poprawić sobie humor i się odstresować... zamówiłam sobie gazetki szyciowe :) trafiłam dzisiaj na inny tytuł niż dotychczas... i nie mogłam nie sprawdzić :) teraz tylko muszę skończyć do wtorku projekt w pracy i mam nadzieje, że w końcu znajdzie się czas... na maszynę :) ...również tą nową, o której jeszcze nie pisałam :)