czwartek, 31 grudnia 2015

już za chwilę...

przeskoczymy z magicznego 2015 roku w jeszcze bardziej magiczny (mam nadzieję) rok 2016...

w takich chwilach przychodzi czas na podsumowania, jak i plany. w podsumowaniach zbyt dobra nie jestem, w planach nie lepsza ;) więc przede wszystkich chciałabym złożyć Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie życzenia zdrowia, szczęścia i pomyślności. zdrowia chyba najbardziej, bo czasem tak niewiele stawia je pod znakiem zapytania, a jak jest zdrowie, to już cała reszta w naszych rękach. niech nowy 2016 rok przyniesie Wam spełnienie marzeń, niech będzie czasem oczekiwania na upragnione szczęście i niech zakończy się sukcesem :) i byśmy za rok mogli wszyscy stwierdzić - tak, to był dobry rok :)

my kończymy rok 2015 właśnie z takim stwierdzeniem :) tak, 2015 był dobrym rokiem dla nas. mimo iż tak niewiele zapowiadało to, co może się wydarzyć. 2 mrozaczki, które niestety były najsłabsze. brak perspektyw co do dalszych stymulacji i ogólne pytania o sens tego wszystkiego. zniechęcenie emocjonalne przełożone również na kontakty zawodowe i zaangażowanie w pracy (a raczej jego brak). nie był to rok łatwy. stanowczo zbyt często odchodził od nas ktoś bliski, a wiadomości o rozprzestrzeniających się chorobach u mniej lub bardziej znajomych towarzyszyły nam prawie każdego dnia.

ale... 1.06.2015 został przetransferowany TEN mrozaczek :) i wszystko się zmieniło... nie, to nie oznacza, że już teraz było bajkowo. bo strach o każdy dzień z Nim towarzyszył nam potem niejednokrotnie. towarzyszy i dziś. ale z każdym dniem, z każdym małym kopnięciem od środka czujemy, że coś się zmienia :) kulminacja ma nastąpić w 2016 roku :) a potem?

potem zobaczymy :) 

środa, 9 grudnia 2015

30 tc - czyli albo czas pędzi... albo ja w jakimś letargu tkwię

nie wiem, jak to możliwe, ale wszelkie kalendarze pokazują mi 30 tydzień... w teorii jeszcze 10 przede mną...

myślę sobie, o czym by Wam napisać. ostatnio skupiłam się na książkach. wcześniej był zastój... i tak jakoś dopiero teraz się zorientowałam, że o samym MC (Małym Człowieku) to tu mało było.

a jest :) rośnie :) powinnam powiedzieć "rośniemy", ale ostatnio on rośnie, a moja waga jakoś trwa w bezruchu. podobno Maluch tak i tak weźmie, co potrzebuje... ale muszę coś z tym zrobić.
z danych z soboty wynika, że może mieć ok 1300gram. przynajmniej na podstawie wymiarów. serduszko bije prawidłowo. jelitka też wyglądają ok (czy ja Wam pisałam o naszej "przygodzie" z jelitkami?)... jedynie... cóż, wszystko było by piękne, gdyby nie to, że od co najmniej miesiąca główka jest skierowana w dół (o to chyba nie ma się co martwić)... i szyjka się skraca (o to już bardziej). w sobotę dostałam więc zalecenie, by jednak leżeć... no, chyba, że w ostateczności gdzieś muszę pojechać, ale powinnam to ograniczać.

spodziewałam się takiej wiadomości... bo mimo wszystko w ostatnim czasie czułam, że z jednej strony brzuch rośnie, ale jak i rośnie to naciska... a jak naciska, to przy spacerach, czy wyjściach pojawiał się ból podbrzusza. ale po cichu wiem, że pretensje mogę mieć tylko do siebie. przygotowania do egzaminu, wizyty w pracy (by się dowiedzieć, czy wszystko gra), codzienne spacery z psami (tego najbardziej żałuję, ale postaram się chociaż raz na dwa dni...)... no i wahania nastroju (oraz związane z tym "kontakty z ludźmi")... nie było lekko, nie było zbyt wiele odpoczynku...

to teraz musi się zmienić. mam wytrzymać jeszcze co najmniej 6 tygodni. niby nie tak wiele, zważywszy na fakt, że zaczynałam również od leżenia... jak będzie, zobaczymy...

z faktów dnia dzisiejszego... nadal potrafię założyć i zawiązać sobie buty (wymyśliliśmy z M. kozaki dla mnie na zimę - wiązane :D ), ale zdecydowanie wolę przy tej czynności usiąść ;)
wyprawka na razie w myślach (albo i w myślach jeszcze jej nie ma), jak i torba do szpitala... zaczynam się zastanawiać, co ja ostatnio robiłam ;) bo zaległości w zakresie przygotowań jest całkiem sporo... ale na spokojnie... nadrobię :)

macie jakieś rady? na krótką szyjkę lub też wyprawkę?

poniedziałek, 7 grudnia 2015

BookAThon - podsumowanie

Dzień podsumowań...
szkoda, że tak szybko minął ten tydzień...
fajnie było ponownie czuć się pochłoniętym przez książki, przez opowieści małe i duże, wesołe i straszne... i to wszystko w przeciągu paru zaledwie dni.

Moje zadania:
wyzwanie 1 - "Syn" - doczytałam dzisiaj. moje drugie podejście do Nesbo. wiem, że jeszcze wrócę, ale muszę chwilkę odpocząć od trupów w takim stylu...
wyzwanie 2 - "Dziwny incydent z psem nocną porą" - przeczytane,

wyzwanie 3 - "Opowieść wigilijna" - przeczytane,
wyzwanie 4 - "Sposób na Elfa" - przeczytane,

wyzwanie 5 - "Śnieżynki" - przeczytane,
wyzwanie 6 - kwalifikowały się książki z wyzwania 4 i 5 - niestety nie dałam rady doczytać nic więcej.
wyzwanie 7 - łącznie wyszło u mnie (licząc z "Synem") 1085 stron. liczyłam, że doczytam coś na wyzwanie 6 i dopełnię do 1500, ale może następnym razem.


cieszę się niezmiernie, że udało mi się zrealizować tyle, ile się udało. każda z książek dostarczyła mi wielu wrażeń. przeczytania żadnej nie żałuję... i gdyby nie czas przedświąteczny pewnie kontynuowałabym czytanie dalej. chociaż myślę, że wciągnęło na tyle, by w wolnej chwili nadal sięgać po lektury.


już się cieszę na kolejny BookAThon... chociaż pewnie lekko nie będzie ;)

piątek, 4 grudnia 2015

BookAThon - dzień 5

Za mną "Śnieżynki"... tylko tyle... i aż tyle... muszę zebrać myśli, by napisać coś więcej... (i nie spoilerować ;) )

W skrócie - przeczytajcie... wtedy pogadamy :)
W trochę mniejszym - jak to nasze decyzje... i innych decyzje... mogą wpływać na nasze życie...
W jeszcze mniejszym - w sumie to nigdy nie wiesz, co przyniesie nowy dzień... i kogo spotkasz na swojej drodze.
I chyba najistotniejsze - "na Twoim miejscu" powinno zostać usunięte ze słownika...

Tym razem muszę odetchnąć po lekturze...

Mogłabym zakończyć mój BookAThon, bo na wszystkie wyzwania dałabym radę dopasować książkę. Ale "Syn" Nesbo jeszcze czeka... No i to ostatnie wyzwanie... 1500 stron... Zobaczę...
W każdym razie cieszę się, że się zmobilizowałam. Że udało mi się przejść przez 4 książki, że nie żałuję przeczytania żadnej z nich i że każda zostawi we mnie część siebie. I że poczułam typowego książkowego bakcyla... z każdą książką coraz bardziej... czytać... czytać... i czytać.

Teraz na chwilę (w sensie wieczór) czas się oderwać, pozmywać zaległe naczynia, wstawić jakieś pranie... może uszyć coś dla dzieciaków na najbliższego Mikołaja (zupełnie o tym zapomniałam). Jutro jedziemy na rodzinne lepienie pierogów, w niedzielę imieniny mojej Babci i Mamy. Nie wiem, czy w związku z tym dam radę wrócić do książek... Ale przeczytanie 650 stron (nie licząc połowy Nesbo) to tak i tak fajny wynik :)

Ale może nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa w tym temacie? ;)

czwartek, 3 grudnia 2015

BookAThon - dzień 4

kolejny dzień (prawie)zaczytania...

wczoraj udało mi się doczytać "Dziwny przypadek z psem nocną porą" Marka Haddona. jest to jedna z książek na liście 100 książek BBC. krótka historia, ale mająca w sobie dużą dawkę emocji. określana jako powieść kryminalna, chociaż dla mnie jest to bardziej opowieść o postrzeganiu świata.

główny narrator powieści - Christopher choruje na zespół Aspergera i to z jego punktem widzenia oraz sposobem myślenia zostajemy zapoznani. historia z psem to tylko początek całego ciągu wyzwań, jakie stoją przed chłopcem.

we wtorek zaczęłam czytać. o ile czytało się dobrze, to nie wciągnęła mnie tak bardzo, by np poświęcić nockę. przerwałam. dopiero wczoraj po przeczytaniu "Opowieści wigilijnej" wróciłam ponownie do lektury... i odkryłam, że akcja zaczynam toczyć się w zupełnie innym kierunku. że powieść ma znacznie większy potencjał, niż myślałam... i nie jest tak szablonowa, jak zakładałam. czytałam kolejne krótkie rozdziały w przerwach między m.in. wstawieniem a pilnowaniem obiadu, karmieniem psów itp. aż nie skończyłam. przyznam szczerze, że moment na przerwanie między dniami był idealny ;) jeden rozdział później... i nocka byłaby z głowy ;)

powieść jest krótka -  u mnie było to ok 100 stron. nie polecam jej jednak każdemu. za to polecam z całego serca tym, którzy szukają w książkach czegoś więcej niż tylko prostej historii.

*********************************************************************************

dzisiejsze wyzwanie brzmiało z kolei "książka, która zdobyła nagrodę literacką". mój wybór padł na "Sposób na Elfa" Marcina Pałasza, który zdobył w 2013 roku Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego. jak wskazuje nazwa nagrody jest to raczej powieść dla młodszych niż dla starszych. świadomie jednak po nią sięgnęłam, gdyż co roku na Święta staram się sprezentować książkę najbliższym mi dzieciakom (i obecnie już nastolatce). w zeszłym roku książkę dla bratanka zamówiłam na podstawie opisów w sieci, jednak jak przyszła, to nie za bardzo byłam zadowolona. (brat ostatecznie chyba też nie ;) ). z tego też względu w tym roku chciałam najpierw sama sprawdzić, czy nie znajdę czegoś odpowiedniego.

"Sposób na Elfa" nie jest jednak powieścią, która będzie się nadawała na prezent dla bratanka. teraz mogę to stwierdzić z czystym sumieniem ;) ale praktycznie tylko z jednego względu - bratanek jest jednak za młody ;D myślę, że to całkiem fajna historia, jeśli ktoś szuka czegoś dla młodego nastolatka (czyli ok 12-14 lat).

co nieco o fabule - Elf jest psem. trafia do domu ojca i syna i razem z nimi przeżywa różne perypetie. pewne historie opisane są z punktu widzenia zarówno ojca, jak i psa, przez co czytelnik może zapoznać się z tym, że nie zawsze świat widzimy tak samo. dla mnie (biorąc pod uwagę, że sama mam psy i staram się co nieco wiedzieć zarówno o nich, jak i ich sposobie rozumowania) te Elfie części nie zawsze podpasowały, ale mogę mieć jednak za duże wymagania ;) dla standardowego człowieka ilość informacji i sposób ich przedstawienia powinien jak najbardziej pasować. podoba mi się za to zwrócenie uwagi na różne problemy, które mogą dotyczyć psów (np. wyrzucanie śmieci przez okna na trawniki celem "dokarmiania kotów").

"Sposób na Elfa" jest (z tego co się zorientowałam) początkiem serii tego autora pt "Elfomania". może po BookAThonie przeczytam również kolejne. ostatnio myślałam o tym, by zacząć czytać na głos i taka lżejsza lektura powinna być w sam raz :) wszak za pewien czas może się to przydać ;)

*******************************************************************************

a teraz zaczynam myśleć o książce na jutrzejsze wyzwanie - Agnieszka - Śnieżynki w czytniku odczytały się dobrze (Zaginięcie niestety gubi polskie litery... i chyba zmobilizuje mnie przez to, by poprosić o nią pana Św. M ;)), tak więc jeszcze dziś ruszam :)

jednym słowem - czytanie wciąga :)

środa, 2 grudnia 2015

BookAThon - Dzień 3

Dziś czytania ciąg dalszy...

Krótkie sprawozdanie:
Dzień 1 - "Syn" - w trakcie
Dzień 2 - "Dziwny incydent z psem nocną porą" - w trakcie
Dzień 3 - "Opowieść wigilijna" -... skończone :) zadanie wykonane :)

Mimo całych 85 stron jestem z siebie dumna - i stąd wpis :D

Postanowiłam nie "katować" się codziennie tą samą książką, zaczynam coś nowego. Co prawda słowo katować nie jest tu absolutnie adekwatne, ponieważ bardzo chętnie wrócę i do "Syna" i do drugiego tytułu, ale tym bardziej zależało mi, by "Opowieść" dzisiaj zacząć i dzisiaj skończyć.

Możecie mi wierzyć lub nie, ale do tej pory nigdy ani książki ani filmu nie obejrzałam. Kiedyś trafiłam na film, ale ponieważ był to środek powieści (a nie lubię zaczynać "od środka"), nie obejrzałam do końca.

Na żywo będąc po lekturze - POLECAM! Krótka historia, ale taka w sam raz. Może nie typowo na Święta, ale na czas przygotowania jak najbardziej. Może jest trochę czarno-biała, ale dla mnie stanowiła dobrze spędzony czas. Czy znamy takiego pana Scrooge'a? A może w pewnych kwestiach sami go przypominamy? A czas przedświąteczny tym bardziej sprzyja, by zadać sobie takie pytania. Ja zapisuję na listę "wrócić za rok, albo za dwa", ale wrócić... w tym właśnie czasie :)

Tymczasem idę uszykować jedzonko dla psów, dla siebie i M. i wracam do lektury. Może uda mi się jeszcze dokończyć "...psa..." :)

niedziela, 29 listopada 2015

Zaczynamy czytać...

Kolejny post o książkach... Mam nadzieję, że wytrzymacie taki tydzień :D

BookAThon oficjalnie zaczyna się już jutro :) dla mnie zacznie się za chwilę :D moja lista prawie gotowa... prawie, bo... o tym zaraz.

Na mojej liście:
1. Książka z czymś czerwonym na okładce - "Syn" Jo Nesbo - czeka już u mnie chyba drugi miesiąc na przeczytanie... Jutro czas go oddać do biblioteki, więc tym bardziej powinnam go przeczytać. I z tego też powodu ruszam dzisiaj. Do tej pory przeczytałam Nesbo tylko "Krew na śniegu". Czytało się szybko, ale dla mnie trochę tytuł "ni ziębi, ni parzy". "Syn" jest podobno lepszy... stąd moje drugie podejście do tego autora :)

2. Książka z listy 100 tytułów BBC - "Dziwny incydent z psem nocną porą" Mark Haddon - jeśli dostanę jutro w bibliotece ;) podobno jest :) jeśli się nie uda, to planuję sięgnąć po Orwella "Folwark zwierzęcy" albo "Rok 1984". Obu nie czytałam, obie mnie ciekawią od dawna.

3. Szkolna lektura, której nie przeczytałeś - "Opowieść wigilijna" Charles Dickens - wiem, pisałam początkowo o "Dżumie" lub "Moralności pani Dulskiej". "Opowieść..." zawsze jednak kusi mnie przed Świętami, więc myślę, że tym razem to będzie lepszy wybór.

4. Tytuł, który zdobył nagrodę literacką - "Sposób na Elfa" Marcin Pałasz - książka może bardziej dziecięca niż dorosła, ale pomyślałam o niej jako o prezencie dla mojego bratanka, a po ostatniej książce, która po zakupie okazała się być... niewypałem, wolę sprawdzić, jaką historię chcę dać innym :)

5. Książka, którą wybrała dla Ciebie inna osoba - "Śnieżynki" Liliana Fabisińska - Agnieszka zgodziła się pod poprzednim postem, więc chętnie do niej usiądę.

6. Książka polskiego autora - tu póki co nic nie wybrałam... Na liście jest już dwójka polskich autorów. Więc daję sobie czas na decyzję do czwartku/piątku. Zobaczę, ile uda mi się przeczytać do tego dnia :)

7. Przeczytaj w czasie BookAThonu co najmniej 1500 stron - na chwilę obecną ciężko powiedzieć, czy się uda to zrealizować... bo dużo zależy od ostatniego punktu. Powyższe tytuły razem wzięte tyle nie mają... ale pkt 2 muszę jeszcze wypożyczyć, więc też różnie może być.

Książkowy maraton czas zacząć :) Dam znać, jak mi idzie :)

czwartek, 12 listopada 2015

BookAThon - edycja zimowa

Od czasu do czasu czytam... No dobra, nie pochłaniam książek, tak jakbym chciała, ale czytanie sprawia mi ogrom przyjemności. Lubię czytać również recenzje, które często skłaniają mnie do sięgnięcia po książki. A jak już sięgnę po jedną, czy drugą książkę, to jeśli tylko jest czas, czytam i więcej.

Kiedyś, w ramach poszukiwań - już nie pamiętam, czy jakiejś recenzji książki, czy czegoś innego - trafiłam na bloga, a później vloga Anity z Book Reviews by Anita <link>. Trafiłam tam... i zostałam. Może nie oglądam wszystkich recenzji, ale jest to jedna ze stron, które odwiedzam częściej niż rzadziej (w sumie to chyba jedyny taki vlog, który śledzę). Jeśli jeszcze nie znacie, zobaczcie :) Może i Was zachęci do czytania :) Stosiki, które czyta Anita, jak dla mnie są przerażające (jeśli chodzi o ilość pozycji oczywiście), jednak wiem, że dla wielu osób taka ilość stron/książek to prawie norma.

Dobra, nie chodzi mi jednak o promowanie vloga, a o promowanie czytania :) Jakiś czas temu trafiłam na informację u Anity o tzw BookAThonie. Co to jest? Tydzień czytania :) Nawet nie taki prosty, bo chodzi o stawienie czoła wyzwaniom. Oczywiście przede wszystkim liczy się dobra zabawa :) Wyzwania pomagają jednak ukierunkować wybór książki.

Na koniec listopada planowany jest kolejny BookAThon. W tym czasie powinnam być już po egzaminie (który jest za dwa tygodnie, więc najbliższy czas poświęcę na czytanie i liczenie, ale zgoła innych pozycji), liczę więc, że tym razem uda mi się w nim uczestniczyć :) (o poprzednim dowiedziałam się chyba już w trakcie).

Jakie będą zadania? (grafika pochodzi z FB <<klik> )

Ja na razie rozmyślam, co by się nadawało :) Na razie planuję "Dżumę" lub "Moralność pani Dulskiej" w ramach lektur, których nie przeczytałam (nie pamiętam już dokładnie, czy było na naszej rozpisce lektur, ale czas przed maturą na pewno nie sprzyjał w moim przypadku pochłanianiu nowej literatury) oraz "Śnieżynki", o których pisała Agnieszka u siebie na blogu <klik> (Agnieszka - czy mogę podciągnąć ją pod kategorię "książka, którą wybrała dla Ciebie inna osoba"?). Odnośnie pozostałych jeszcze nie wiem... wiem, że nawet jak uda mi się przeczytać 1500 stron, to dużo więcej niekoniecznie, więc tytuły też planuję "dopasować", by się zbyt szybko nie zniechęcić. Jest możliwość łączenia wyzwań do jednej książki, więc np Śnieżynki mogą pasować również pod polskiego autora.

Już się cieszę na ten BookAThon :) Mam nadzieję, że Was chociaż trochę zachęciłam do chwycenia po książkę i razem ze mną będziecie stawiać czoła wyzwaniom :)

A póki co... czas zakasać rękawy i liczyć...liczyć... liczyć...  Przynajmniej w moim wykonaniu ;)


piątek, 30 października 2015

czy świat jest tylko czarno-biały?

dzisiaj w sensie dosłownym ;)

w ostatni weekend ponownie zawitałam do stolicy (Wężon - od razu przepraszam, ale byłam niecałe 24h z nocką w środku ;) ). gwoli wyjaśnienia - mój zawodowy egzamin niestety nadal jest niezdany i w poniedziałek miałam szansę obejrzeć, co też w nim skopałam ;) na tym wgląd się kończył, bo poza pracą nic więcej dowiedzieć się nie da. takie reguły. wiem jednak (a przynajmniej mam taką nadzieję), gdzie zrobiłam błędy i na to teraz zwrócić większą uwagę. podobno świadoma niewiedza jest lepsza od nieświadomej niewiedzy... ale przekonamy się w praktyce za miesiąc.

ale nie o tym miało być.

przy okazji wizyty w większym mieście, postanowiłam skorzystać z dostępności jednej czy drugiej galerii handlowej. czasu miałam niewiele, więc postanowiłam pochodzić tylko po sklepach z ciuszkami dziecięcymi (planujemy z M. sesję ciążową, bo już brzuszek widać, a jeszcze nie jest zbyt duży ;) ).

wchodzę do pierwszego. przebrnęłam przez dział dla dzieci większych. dochodzę do małych ubranek... a tu zonk. patrzę na jedne. hmm... patrzę na inne... jeszcze kolejne... coś mi tu nie gra ;) co? pewnie zapytacie... ano dwie rzeczy - ceny i kolory... ja wiem, że ubranka dziecięce do tanich nie należą. zwłaszcza po dosyć burzliwym podniesieniu vat-u. ale żeby aż tak? by cena jednego kompletu niedrapek (no dobra może 2) wynosiła ponad 30zł? o większych ubrankach nie wspomnę :(
inna sprawa, że pewnie przeżyłabym ceny, gdyby nie fakt, że te kolory do mnie zupełnie nie przemawiały. czy naprawdę malucha trzeba ubierać tylko w pastele, beże, szarości? czy nie ma już na tym świecie innych kolorów? gdzie zielenie, żółcie, pomarańcze... chociaż w formie aplikacji, ale ożywiających te ubranka. w końcu dziecko to radość, to nowe życie...

byłam chyba w 3 sklepach. o ile do cen zdążyłam przywyknąć (bo może pierwszy sklep nie był najlepszym miejscem na początek ;) ), to kolory nadal te same.

wyszłam z galerii z pustymi rękoma. no dobra, kupiłam sobie czekoladę na drogę, by trochę się rozgrzać. ale nic poza tym... :(

może to nie był mój dzień? może (oglądając wiele mam szyjących) mam zbyt duże oczekiwania? a może względy praktyczne przesądzają o takim, a nie innym doborze niemowlęcych kolorów?

podzielicie się własnym zdaniem? bo mi chyba w wolnej chwili nie pozostanie nic innego, jak wrócić do maszyny ;)

piątek, 23 października 2015

równowaga... poszukiwana?

Ci, którzy czytają dłużej, mogą mieć deja vu ;) tak już kiedyś był taki tytuł... albo bardzo podobny ;)

tym razem jednak moja poszukiwana równowaga jest bardziej dosłowna ;) wczoraj. las. spacer z psami. cavalier nie lubi takich spacerów (woli ulice, ale ja obecnie wolę nie szarpać się ze springerem, więc wybieram las i swobodę :D), więc najczęściej pierwsze 100m to na zmianę przywoływanie, smaczek, odchodzenie... przywoływanie, smaczek itd. ale tym razem i to nie chciało zadziałać. cavalierka nadal nie przychodziła. odruchowo więc ukucnęłam (generalnie jak pies widzi małego człowieka, to podobno myśli, że jest on dalej i przychodzi). u nas to w jej przypadku działa, aczkolwiek stosuję w ostateczności. tak więc przyszła. i próbowała wskoczyć dwiema łapami na mnie. i w tym momencie... ziemia się "zatrzęsła" albo i mój błędnik zadziałał w inny sposób niż zwykle ;) i zdziwiło mnie to, że wcale nie było ślisko ;)

zdaję sobie sprawę, że wymiary i proporcje się zmieniają... ale żeby tak? dlatego też pomyślałam, że spiszę sobie, co jestem jeszcze w stanie zrobić...

kończymy obecnie 23tc. jesteśmy więc za połową :) badania połówkowe wyszły w porządku. wcześniejsze badania genetyczne - test pappa też. czas leci nieubłagalnie, ale póki co mogę stwierdzić, że:
- stojąc na wadze jeszcze widzę swoje stopy,
- potrafię założyć i zawiązać buty nie używając krzesła,
- daję radę na okołogodzinnych psich spacerach,
- mieszczę się w wannie,
- mieszczę się w standardowej kurtce...

(póki co nie mam więcej pomysłów; jakieś podpowiedzi?)

a z nowości u nas (hmm... z 6 tyg to powinno być całkiem sporo nowości ;) ) - od około 2 tygodni czujemy Małego Człowieka :) tzn jestem świadoma tego, że to to ;) bo wydawało mi się również to już wcześniej, ale na pytanie każdego "czy już coś czujesz?", zawsze pytałam "a co? i jak mam czuć?" i jakoś odpowiedzi nie naprowadzały mnie na ruchy Małego Człowieka. natomiast w zeszłą niedzielę, wieczorem poczułam tak dobitnie, że nawet przykładając rękę od zewnątrz czułam. jak następnego dnia rozmawiałam z M., to pytał, czemu go nie wołałam... ale spał, na tyle daleko, że tak i tak, by nie dotarł ;) na szczęście Mały Człowiek rusza się i kopie w miarę systematycznie i niejednokrotnie M. miał okazję, by się o tym przekonać :)
niech kopie :) wiem, że tam jest :)

przy okazji - widziałyście? <rozmowa bliźniaków> na FB :)

trzymajcie się, mimo tej pogody za oknem :)

środa, 16 września 2015

Przypadki i pomysły w 17tc...

Dzisiaj krótko... ale takiego hita w domu jeszcze nie wyprawiłam ;)

Dwa dni temu upiekłam chleb. Po długiej przerwie chodząc po sklepie spożywczym stwierdziłam, że przecież od czegoś mam maszynkę do pieczenia :) A ten kupny chleb to niezależnie od piekarni coraz mniej nam smakował. Kupiłam więc mąkę/mieszankę (wydaje mi się, że to tak i tak lepiej), kefir i drożdże. W domu wrzuciłam wszystkie składniki do maszynki w zalecanych proporcjach i czekałam.

Udało się :) Może nie był za duży, ale na naszą ilość zjadanego chleba starczył na dwa dni.

Dzisiaj więc pomyślałam o kolejnym. Zwłaszcza, że mąka i drożdże jeszcze były. Kefir kupiłam i zostawiłam, by zbliżył się do temperatury pokojowej. Po 2-3h wróciłam do kuchni, zapakowałam formę do maszynki, do niej składniki i włączyłam.

Po jakiejś godzinie zdziwiłam się, że mało się wymieszało, ale M. stwierdził, że ona miesza kilka razy i nie mam się przejmować. Po kolejnej godzinie on zajrzał... i stwierdził, że chyba tym razem nie wyszło... bo przypomina dziwną maź, a nie piekący się chlebek.
 - "Może zmieniłaś proporcje? Za mało mąki dałaś?"
- "Nie, mąki było trochę więcej."
- "A kefir?"
- "Kefiru stosunkowo nie dałam za dużo. Podobnie jak poprzednio..."
- "A mieszadło włożyłaś?"
... i tu zapadło moje głębokie, wymowne milczenie... :D

czwartek, 10 września 2015

codzienność...

jutro minie miesiąc od ostatniego wpisu... przyznam, że nawet nie wiem, kiedy ten miesiąc zleciał... tak samo jak "przeraża" mnie fakt, że to już 17tc... kiedy? kiedy to zleciało?

tyle razy siadałam i odchodziłam od kompa... spoglądałam na Wasze blogi... i przyznam, że czasem bałam się komentować, bo oznaczało by to, że to już czas na nowy wpis... a o czym tu pisać? ;)

dzień biegnie za dniem. tydzień za tygodniem. urlop skończył się szybciej niż zaczął ;) M. nawet stwierdził, że nie zdążył wypocząć, bo ciągle gdzieś jechaliśmy (w czasie urlopu mieliśmy zaplanowane m.in. usg genetyczne w 13tc oraz ostatnią wizytę w klinice). to że przy okazji odwiedziliśmy znajomych lub rodzinę się nie liczy ;) M. po prostu codziennie dojeżdża do pracy ponad 60km, więc podróżą codzienną bywa zmęczony... ok, rozumiem... ale... no przecież nie można tylko siedzieć w domu... i sprzątać ;)

po urlopie zaczęłam mój kurs. w ramach przygotowania zawodowego mam jeszcze 3 egzaminy do zdania. jeden z nich (myślę, że najcięższy z dotychczas zdawanych) mam na początku października. i tak sobie wydedukowałam, że w przyszłym roku to nawet nie mam co o nim myśleć... więc najlepiej byłoby go zdać w tym roku. samemu ciężko się przygotować, więc kurs. kurs jest intensywny - 6 cotygodniowych zajęć od piątku do niedzieli... w Warszawie. wiele osób mi odradzało. że zbyt dużo ryzykuję. zdecydowałam się, ale tak po cichu... ;) staram się po zajęciach szybko wracać do hotelu i wypocząć. staram się nie dźwigać materiałów (torby na kółkach to po części super wynalazek - problem jak się napakuje w nie zbyt dużo i trzeba je np. wnieść do pociągu). mam za sobą 2 weekendy (w trzeci miałam wesele w rodzinie, więc niestety mi wypadł). czuję się całkiem ok. przede mną jeszcze 3. mam nadzieję, że dam radę :) (notabene jakby ktoś się chciał spotkać w którąś z sobót września gdzieś w centrum, to jestem do dyspozycji ;))

no i powinnam się uczyć... (z tym nigdy nie jest rewelacyjnie, ale "zaraz siadam" często gości w myślach). wiem, że nie mogę "zmarnować" tego okresu. że w pewnym sensie drugiej takiej szansy mieć nie będę. i ta myśl mam nadzieję, że da mi siłę :)

co więcej? z Małym Człowiekiem wszystko ok :) przynajmniej tak twierdzą lekarze. test Pappa wyszedł dobrze, usg też nie pokazuje nieprawidłowości. mimo chwilowych zwątpień, jak przerwa w usg jest zbyt duża (czyt. dochodzi do 3 tygodni), staram się myśleć pozytywnie :) znamy już na 80% płeć, mamy wybrane prawdopodobne imię :) jest dobrze :) jeszcze tylko dietę muszę poprawić, bo coś mi niedobory hemoglobiny ostatnio się pojawiły i jakaś infekcja w moczu... :( czekam na wyniki, co to i zobaczymy z lekarzem, co potem.

przede mną wrzesień z ustawami... i ważny początek października...

oby wszystko się udało :)

wtorek, 11 sierpnia 2015

a mnie wcale nie jest do śmiechu...

czasem mam wrażenie, że obecne roczniki to ponownie będą roczniki wyżowe. wiele osób z mojego otoczenia (bliższego lub dalszego) jest w ciąży bliższej lub dalszej.

i np zdarza się, że wchodzę na TwarzoKsiążkę, by "zorientować się" co w trawie piszczy... i spotyka mnie taki czy inny demot. np dzisiejszy:
<Siedem-prawd-ktore-zna-kazda-kobieta-w-ciazy>

 nie wiem, jak Was... ale mnie on totalnie nie śmieszy... może jeszcze nie ten czas... a może za bardzo wyczekiwałam tego czasu, by sobie teraz tak żartować...

a (do) Was trafia czy nie trafia?

pozdrawiam :)

p.s. zaczynam jutro urlop :D tzn ja mam go "niby" cały czas, ale od jutra wolne ma również M. wybywamy więc na kilka dni. może nie super daleko, ale zmiana otoczenia zazwyczaj dobrze robi :) mam nadzieję, że M. odpocznie :) a tymczasem zmykam się pakować...

piątek, 7 sierpnia 2015

objawy

jeszcze z niecały miesiąc temu powiedziałam, że jest spokój, cisza i nawet nie tyję (no dobra - poza plamieniami, które "trochę" stresu jednak dołożyły). ale z klasycznych, ciążowych objawów to generalnie nic u siebie znaleźć za bardzo nie mogłam. przez początkowy okres miałam może bardziej wrażliwy biust i to wszystko. podobno na mdłości, wymioty i całą "pozostałą" śmietankę miał przyjść jeszcze czas.

póki co, nie przyszedł ;) i to nie tak, że narzekam ;) ale brak objawów może przecież oznaczać, że coś idzie jednak nie tak? że ciąża się nie rozwija? może?

może i zaczęłabym świrować (nie ma to jak temat do świrowania ;) ), ale dotarło do mnie, że
a) ulubione letnie spodnie stają się jakby za małe?
b) po 30-40 min na mieście czuję się zmęczona

i o ile drugi punkt to raczej wina upałów i mojego "leżakowania" przez wcześniejszy czas, to punkt pierwszy postanowiłam sprawdzić na wadze... i niestety obawy okazały się słuszne, kg przyszły i chyba póki co mnie nie opuszczą. winę na pewno ponosi pyszne ciasto czekoladowe zrobione przez M., ale winnych pewnie jest wielu.

wnioski? czas myśleć, co się je, a nie tylko jeść... i czas się ruszyć.
i tu mam pytanie do Was - wiecie może, jaki rodzaj ruchu/ćwiczeń jest wskazany/dopuszczalny i niezagrażający? będę wdzięczna za sugestie :)

pozdrawiam :)

poniedziałek, 27 lipca 2015

przed weekendem, weekend, i już po...

Jak Wam minął weekend?

U nas zaczął się w piątek wyczekiwanym wyjazdem do kliniki. Czekało na nas kolejne usg... a co za tym idzie kolejne zdjęcie Małego Człowieczka :) Dla zainteresowanych - ma już ponad 3 cm oraz idzie (tzn lekarze to widzą) zobaczyć, że ma główkę oraz rączki i nóżki. Takie małe, a już widać, że to Mały Człowiek :) Wizyta więc odbyła się spokojnie, omówiliśmy dalszy plan działania (m.in. stopniowe zejście z leków) i wróciliśmy do domu.

Sobota minęła nam praktycznie na odpoczynku po piątkowym wyjeździe. Nie oszukujmy się - prawie 700 km jednego dnia może zmęczyć.

Niedziela minęła podobnie, bo spokojnie. Książka, spacer z psami, spotkanie z siostrą M. Spokojnie, ale i szybko.

Dopiero dzisiaj mam wrażenie, że czas zwolnił... ale to tylko wrażenie ;) Od jutra mimo pobytu w domu muszę sobie starannie rozplanować, co i jak. Bo planów wiele, a z realizacją krucho. A spoko Mały się rozwija, to może i dla mnie nadszedł już czas, by jednak ruszyć się z kanapy i zrobić coś dla domu/siebie/przyszłości :)

Czy dłuższy pobyt w domu Was też rozleniwiał?

p.s. dot. poprzedniego postu - jak zapewne wiecie - ustawa o leczeniu niepłodności została podpisana. ja się cieszę, chociaż pytanie - jak długo? kolejne wybory pokażą, czy "strachy" powrócą...

wtorek, 21 lipca 2015

z prawnego punktu widzenia...

przez kilka ostatnich dni na większości in vitrowych blogów pojawiła się informacja o petycji do prezydenta. petycja powstała dzięki Stowarzyszeniu Nasz Bocian i ma na celu wezwanie Prezydenta do podpisania ustawy o leczeniu niepłodności, potocznie nazywanej ustawą o in vitro. link do petycji znajdziecie tutaj <klik>

jeśli temat in vitro jest Wam bliski, jeśli jesteście za tym, by ludzie niepłodni mogli korzystać z tego, co medycyna oferuje w tym zakresie, proszę, podpiszcie ją.

z prawnego punktu widzenia in vitro, mimo iż istnieje w Polsce od ponad 20 lat, nadal jest nieuregulowane. jesteśmy bodajże ostatnim krajem Unii, która nie może uporać się z tą kwestią. ustawa nie oznacza dofinansowania zabiegów. procedura refundacji jest określona w rozporządzeniu, która kończy swą moc w 06/2016. całkiem niedługo. co będzie dalej z rozporządzeniem - pewnie dowiemy się po wyborach. niestety jest to taka forma aktu prawnego, którą z jednej strony dało się uchwalić w czasie, gdy nie dało się przeforsować ustawy, ale z drugiej nowy rząd może ją zlikwidować praktycznie z dnia na dzień.

ustawa jest "wyższej" wagi aktem prawnym. i o ile nie chodzi w niej o refundację, to chodzi o wyznaczenie ogólnych norm prawnych. to, na co będzie można klinikom, to, do czego będą zobligowane. do tej pory nie było prawnych możliwości dobiegania się w razie, gdy klinika popełniła błąd. in vitro nie było uregulowane, więc obowiązywały tzw normy zwyczajowe, a przede wszystkim normy wprowadzone przez kliniki, które dbały o swoją "reputację".

a praktycznie - co np. zmieni wejście w życie ustawy? np. ilość zapładnianych zarodków. do tej pory jeśli para podchodziła do in vitro komercyjnie, praktycznie zawsze miała zapładnianych większość (jak nie wszystkie) zarodki. dlaczego? bo zapłodnione zarodki łatwiej przeżywają mrożenie, niż oocyty (czyli pobrane komórki jajowe). ok. 30% ciąż z zamrożonych zarodków do ok 10% powstałych w wyniku użycia oocytów (podaję liczby z pamięci, ale to mniej więcej taki stosunek). liczby więc mówią same za siebie.
wg tego, co przewiduje ustawa będzie można zapłodnić maksymalnie 6 komórek jajowych (bez ograniczeń, jeśli kobieta ma powyżej 35 lat). czy takie ograniczenie będzie dobre, czy złe? ciężko mi się określić, ale na pewno dzięki takiemu rozwiązaniu będzie mniej mrożonych zarodków. a to oznacza, że jeśli np. para przy 1 lub 2 transferze zajdzie w ciąże, to praktycznie będzie pewnie miała 1 mrozaczka (zamiast np. 6). będzie jej łatwiej po niego wrócić, a nawet jeśli nie zdecyduje się wrócić, to przekazanych do adopcji będzie mniej zarodków (a więc mniejsze ryzyko, że np. biologiczne rodzeństwo się kiedyś spotka).
oczywiście wybiegam daleko... ale przy in vitro nic nie jest do końca czarne (jak niektórzy chcieli by widzieć), ani do końca białe. zawsze trzeba szukać tej drogi środka.

myślę, że ta ustawa to już jakaś wersja kompromisu. a jednocześnie jest to w końcu uregulowanie sytuacji, z której korzysta mimo wszystko sporo Polaków (i nie tylko Polaków) w Polsce.

oby się udało :)

niedziela, 12 lipca 2015

dreaming...

wierzycie w sny? w to, że się sprawdzają? w to, że pokazują nas, naszą przyszłość itp?

odkąd jestem w domu, więcej śpię. a jak śpię więcej, to i bardziej wyspana jestem (co prawda zdarza mi się usnąć po południu na kanapie na dwie godziny, ale potem bez problemu zasypiam wieczorem).

a jak jestem wyspana... to śnią mi się różne dziwne sny...

sny bardzo rzeczywiste, z ludźmi, których znam lub znałam. i byłoby wszystko w porządku, gdyby nie to, że najczęściej to są straszne sny... np moja szkoła - klasówka (jeśli nie matura, albo coś równie ważnego) - ja z pustką w głowie... budzę się i dziwię, co ja robiłam w szkole, chociaż do śmiechu mi nie było (zawsze bardzo przeżyłam wszelkie niepowodzenia w szkole).

no i ten dzisiejszy - gdy wszystko było normalnie... i nagle krew... krew na podpasce... i ta świadomość, że to po wszystkim...

obudziłam się o 5, potwierdziłam w łazience, co jest grane (nie, póki co, nie... ale miewałam takie sny przed okresem... i w ciągu dnia się zaczynał)... położyłam się ponownie, ale przez cały dzień jestem niespokojna...

boję się... boję się, że się obudzę... że to jednak nie tak, jak bym chciała...

niby nie mam powodu do zmartwień, chociaż pewnie było by lepiej, gdyby:
a) lutinus opróżniał się w śnieżnobiałym kolorze
b) podbrzusze nie odzywało się okresowo
c) pojawiły się "klasyczne" objawy... może jakieś mdłości, senność itp...

póki co, nie zawsze wiem, co myśleć... i tym bardziej czarne myśli wiją sobie we mnie gniazda... 

czwartek, 9 lipca 2015

windy days...

... pogoda za oknem zmienna... czasem słońce, czasem deszcz... a ja...? u mnie póki co bez zmian. ale? hmm... no dobra, nie napisałam, że póki co plamienie minęło. od zeszłego poniedziałku mam zwiększoną dawkę progesteronu oraz ponownie 2mg estrofemu i plamienia już później nie widziałam.

za to w piątek ponownie widziałam Małego :) tym razem u gina "domowego". urósł, serduszko biło. kolejne usg w klinice, gdzieś za dwa tygodnie. oby było wszystko ok :)

zaczynam wierzyć, że może się udać... po czym dopadają mnie myśli, że jak serduszko przestanie bić, to ja chyba tak i tak od razu się nie zorientuję, prawda?

i tak mija dzień za dniem. leżę w domu przez większość czasu, próbując nadzorować zdalnie pracę. jakoś z jednej strony chciałabym od pracy się wyłączyć, a z drugiej wiem, że nie teraz (bo zostawiłam niestety sporo do zrobienia na termin) i że ogólnie chyba też będę tęsknić ;) póki co cieszę się ze "zdalnego pulpitu" ;)

zobaczymy jak to będzie :)

poniedziałek, 29 czerwca 2015

gone with the wind...

przewrotnie dzisiaj... bo chodzi o ten chmury ;)

byłam na usg. pęcherzyk widoczny. zarodek jest. dr widział tam nawet "puk, puk"

co do postępowania medycznego muszę skonsultować jeszcze z Panią Dr z kliniki (bo byłam na usg u lekarza "gościnnie"), ale pewnie leki i leżenie póki co mnie nie ominą.

a zresztą - mogę leżeć - byle to Maleństwo się rozwijało :)


piątek, 26 czerwca 2015

dark clouds... in my mind

tego posta miało nie być... wolałabym, by go nie było... ale sam się prosi... życie jest jednak popiep...

do wczoraj było ok... no może trochę przyzwyczaiłam się do tego, że podbrzusze czasami daje o sobie znać... ale na nospę nie było aż tak źle...

wczoraj wieczorem zasiedziałam się... przyznam się bez bicia, że po dość długiej przerwie znalazłam sobie koreańską dramę do obejrzenia i mnie wciągnęło... leżałam wieczór na kanapie i oglądałam (z przerwami na jakiś posiłek i rozmowę z M.)... skończyłam (tzn przerwałam), gdy było już dzisiaj...

położyłam się, zasnęłam, obudziłam się rano... gdzieś tam w nocy się przebudziłam, ale spało mi się całkiem dobrze. za to od rana jest mi strasznie zimno... na dworze niby nie tak źle, ale mimo to długi rękaw był moim sprzymierzeńcem. w pracy nie byłam tak efektywna jak wczoraj (ale wczoraj byłam całkiem całkiem efektywna, więc średnio ok). po pracy szybki wypad na miasto, na pocztę, po zakupy. chwila w domu i wyskoczyłam ponownie (bo skleroza nie boli ;) ) do sklepu.

po powrocie by zaspokoić pierwszy głód pochłonęłam pasztecika z grzybami (nie ma to jak zdrowa kuchnia), nakarmiłam psy, wzięłam tabletki i położyłam się na kanapie.

ok 18.30 pomyślałam o spacerze z psami (bo M. jak wróci, nie będzie mieć czasu) i zaczęłam się szykować do wyjścia... krótka wizyta w toalecie... i zonk... :( przez chwilę się zastanawiałam nad spacerem, ale pół godziny spokoju w lesie nie powinno przecież mi zaszkodzić... niestety już w trakcie czułam, że to co zobaczyłam w toalecie, to nie była chwilowa jednorazowa akcja :(

po powrocie nospa, rutinoscorbin i kanapa... jak M. uszykował "obiad" to na chwilę wstałam, ale wróciłam całkiem szybko...

i tak leżę...

ciemne chmury w moich myślach...

niestety znam te objawy z sierpnia... czy tym razem będzie inne zakończenie? czy mam na to jeszcze szansę?

niedziela, 21 czerwca 2015

blue sky

a jednak jest taka chwila dzisiaj za oknem :) czyste niebo... no prawie :)

jest jednak zimno. przynajmniej mi jest zimno... mogłabym zakładać grube swetry... a na psie spacery zakładam puchówkę i szal (no dobra, nie jest wełniany). trochę dziwnie się człowiek czuje, jak z przeciwka widzi ludzi odzianych w krótki rękawek...
nie wiem, czy to dobrze, czy źle...

przesypiam wolną część dnia. M. twierdzi, że odsypiam. może i tak.

taaaak, ta historia z poprzedniego posta jest mi całkiem bliska ;) ale to nie tak, że nie chciałam nic mówić. że starałam się coś ukryć... po prostu jest we mnie dużo strachu. co prawda do transferu podchodziłam całkiem spokojnie. po prostu taki czas w pracy, że nie liczyłam na zbyt wiele. poza tym nabrałam dystansu do procedury, do tematu dzieci. i jest mi z tym całkiem dobrze. oczywiście gdzieś tam w środku siedzą jeszcze negatywne/smutne pytania "dlaczego ja?", ale nie wiążę ich już z innymi osobami (na zasadzie - dlaczego ona może, a ja nie...). odcięłam się też przez ostatni czas od blogowego życia. staram się czytać, co u Was, ale mniej komentuję... i pewnie też z tego powodu nie pisałam nigdzie, że planujemy kolejne crio. o becie w realu wiedzą też tylko najbliżsi. reszta dowie się w swoim czasie, jak będzie o czym mówić.

mam nadzieję, że nie macie mi za złe tej ciszy...

cieszę się, że coś zaczęło się dziać... ale boję się nakręcać...

bo ulecieć w przestworza marzeń jest łatwo... ale boleśnie się potem uderza ponownie o ziemię...

środa, 17 czerwca 2015

Sunshine

opowiem Wam pewną historię...

pewna dziewczyna jedzie pociągiem. albo inaczej. planuje jechać, bo znając nasze pkp może być różnie. są opóźnienia. takie mniejsze i takie większe. tymi mniejszymi się nie przejmuje, bo ma czas. bo zaplanowała tak podróż, by mieć czas i na kawę i na obiad po drodze. pkp weryfikuje te plany... i pociąg ma przyjechać z prawie 2h opóźnieniem. na szczęście mili przyszli współtowarzysze podróży mówią jej o możliwości przebookowania biletu na następny pociąg, który... ma tylko 20 minut opóźnienia. plus jest jednak taki, że jedzie szybciej. dziewczyna więc zamienia bilet, odczekuje kolejne 30 minut (bo 20 okazało się jednak za mało) i rusza w drogę.

w drodze wyciąga książkę. czyta. wciąga ją historia pewnej blogerki, więc nie zwraca uwagi na upływający czas. 3h mijają całkiem szybko. ale im bliżej celu tym bardziej zdaje sobie sprawę, że ani na kawę ani na obiad czasu nie będzie. wysiadając z pociągu rusza więc na przystanek. odczekuje na autobus 504 i wsiada. słońce świeci przez szyby, na dworze wygląda całkiem przyjemnie... jedynie jakiś współpasażer kaszle non-stop. na szczęście nie siedzi zbyt blisko.

na miejsce przeznaczenia na szczęście dociera o czasie. siada przez gabinetem i czeka. przy okazji przysłuchuje się i włącza do rozmowy dwóch innych dziewczyn czekających w tym samym miejscu. opowiadają, jak czasami życie potrafi dać w d..., jak nic nie można przewidzieć, jacy są ludzie obok. życie. niestety takie jest właśnie życie. czekanie zajmuje jej około 30 minut. nie jest źle, choć czas się kurczy. za godzinę kolejne spotkanie.

wychodzi więc szybko na obiad i wraca. siada. wyjmuje ponownie książkę i zatapia sie w lekturze. jeszcze 20 minut. ma czas.

"Obawa, że coś się nie uda jest ogromna. Wciąż nie odważam się na skakanie ze szczęścia. Boję się, że sen się skończy, a ja obudzę się znów w in vitro karuzeli. Droga jest bardzo trudna. Tak jak wspinaczka - wyczerpująca, pozbawiająca nas wszelkiej energii. Czasami traci się wiarę w jej sens, wiarę w to, że kiedyś osiągnie się szczyt. Kamienie ranią stopy." (Dziecko ze szkła. In vitro - moja droga do szczęścia. Dagmara Weinkiper-Haelsing)

i wtedy wychodzi lekarka i prosi do gabinetu. "Czy zna Pani wynik? Gratuluję!"

słońce zaświeciło ponownie.

beta w 15dpt wynosi ponad 2tys. radość pomieszana ze strachem. 

"Kamienie są po to, żeby nogi nam raniły" (Wiara. Czesław Miłosz)

niedziela, 7 czerwca 2015

co się zmienia w zakresie równowagi

dzisiaj mijają dokładnie dwa lata odkąd powstał blog. dwa lata - tak dużo i tak niewiele. tak wiele miało się wydarzyć... a jak wyszło?

dzisiaj trochę statystyki i przemyśleń.

dwa lata to tym przypadku 100 postów. średnio daje więc to około jednego posta na tydzień. praktyka jednak pokazuje inaczej ;) to tak jak w dowcipie o średniej "człowiek wkłada jedną nogę do wrzątku, a drugą do lodowatej wody. po czasie obie nogi nadają się do amputacji, ale średnio miał komfort." ot taki rodzinny czarny humor ;)

dwa lata to również ponad 10.000 wejść na stronę. przynajmniej tyle pokazał mi blogger całkiem niedawno. to dla mnie wielka motywacja, by jednak pisać. bo wiem, że jesteście. że czytacie. i że prawie każdy post jest czytany :)

z przemyśleń? jak zakładałam bloga miało być o poszukiwaniu równowagi. miało być o książkach, filmach... o szyciu i życiu codziennym. i tak to życie weszło chyba najbardziej - bo czy czymś innym są wszelkie posty o niepłodności? a niepłodność wkradła się przypadkiem niecały rok temu. przy okazji drugiego transferu. początkowo zagadkowo, a obecnie już bez ukrywania staram się pisać o ivf. blog w jakimś sensie nauczył mnie, by o tym mówić. chociaż tak wirtualnie. bo to nie zawsze jest proste.

nie wiem, jaki będzie przyszły kształt tego bloga. jak zmieni się przez kolejny rok. co tym razem będzie tematem przewodnim.

chciałabym by mimo wszystko był bardziej różnorodny :) może bardziej kolorowy? mam nadzieję, że będzie na nim mniej mojego marudzenia, a więcej słońca i nadziei. takiej radości z każdego nowego dnia :)

dziękuję Wam bardzo, bardzo serdecznie, że jesteście :) że czytacie :) komentujecie i piszecie o sobie :) chciałabym Was nie zawieść i również w Wasze życie wprowadzić trochę słońca :)

a na zakończenie - jakiś czas temu Magda z bloga Para do życia (tak wiem, to było dawno dawno temu) zaprosiła mnie do udziału w tzw Liebster blog awards. Dziękuję Magda za to piękne wyróżnienie. Pytania cały czas na mnie czekają, więc może dziś będzie dobry dzień, by na nie odpowiedzieć :)
  • Co lubisz robić w wolnym czasie?
Oj dużo :) Np lubię szyć (o czym czasami piszę na blogu). Uwielbiam również moje psy i spędzać z nimi czas na spacerach i wędrówkach. Poza tym w ostatnim czasie wróciłam do czytania, co mnie bardzo cieszy :)
  • Gdybyś nie była ograniczona finansami, jakie miejsce do życia byś wybrała?
Las... jakiś mały domek w lesie nad jeziorem. Z dala od codzienności, zgiełku, ludzi... i hodowałabym moje ukochane springery :D W takim miejscu, gdzie ze spokojem mogłabym poświęcić czas tym, których kocham, a nie myśleć o tym, co muszę jutro zrobić w pracy. Cały czas marzę, że może kiedyś znajdę dla siebie taką formę działalności, która na takie życie mi pozwoli.
  • Twój ulubiony film?
Od dziecka praktycznie ten sam - Przeminęło z wiatrem :)
  • I ulubiona książka?
Patrz wyżej ;) Chociaż jest również wiele innych książek, do których równie chętnie wracam. "Przeminęło z wiatrem" to dla mnie rodzaj sentymentu. Młodzieńczych chwil, myśli i marzeń. 
  • Co Ci daje pisanie bloga?
Blog pozwala mi "wypowiedzieć" codzienność. By nie kłebić wszystkim uczuć w sobie i nie obciążać nimi przesadnie M. :) A jednocześnie pozwala mi uszeregować to, co się dzieje. Zachować wspomnienia, by może za pewien czas powiedzieć "przecież nie było tak źle". No i co najważniejsze - pomaga mi poznać wielu ludzi :) wirtualnie, bo czasem tak łatwiej :)
  • Bez czego nie wyobrażasz sobie życia?
Bez mojego M. i bez psów ;) Bez rodziny - rodziców, teściów, rodzeństwa. Możemy być gdziekolwiek na świecie, ale zawsze pozostaje ta świadomość, że jest ktoś obok!
  • Co w macierzyństwie wydaje Ci się największym wyzwaniem?
Wychowanie Małego Człowieka na Człowieka ;) By nie narzucając siebie sprawić, by potrafił żyć, by potrafił korzystać z życia, ale by żył w zgodzie z naturą i drugim człowiekiem.
  • Jaką mamą chciałabyś być/do jakiego ideału już dążysz? 
Chciałabym być taka, jaka jest moja Mama :) Może z wyeliminowaniem kilku spraw, które po czasie niestety okazały się być niekonicznie dobre. Ale uważam, że jeśli zbliżę się choć trochę do tego, jaka jest moja Mama, to będę szczęśliwa. A jaka Ona jest? To chyba dłuższy temat ;)
  • Twój idol z młodości? (żeby Was zachęcić napiszę, że uwielbiałam Svena Hannavalda :))
Hmm... wiesz, że to trudne pytanie? Nie wiem... Przez wiele lat można powiedzieć, że taką "idolką" była Scarlett O'Hara (ze wspomnianego powyżej "Przeminęło z wiatrem"). Piękna, ale i zaradna. Zawsze szła do przodu, niezależnie od tego, co się działo. No i nieśmiertelne "Jutro jest nowy dzień" :)
  • Dlaczego Twój mąż/partner jest Twoim mężem/partnerem?
Hmm... Bo tak wyszło? ;) M. był pierwszą taką moją miłością. Był pierwszą osobą, z którą potrafiłam sobie wyobrazić, że stworzymy dom. Dom, taki, o jakim marzyłam. I był/jest osobą, z którą potrafię przegadać cały wieczór. I zawsze się śmieję, że to najważniejsza umiejętność, bo czy na starość będzie się liczyć coś więcej? Gdy już zostaniemy sami, w fotelach, przed TV ;)

Dobra - teraz pytania dla Was:
1) Czy chciałabyś cofnąć czas i dlaczego?
2) Gdybyś nie pisała o tym, o czym piszesz, to co byłoby głównym tematem Twojego bloga?
3) Dlaczego chcesz mieć dziecko?
4) Co jest dla Ciebie najważniejszego w jego wychowaniu?
5) Z kojarzy się Tobie słowo "DOM"?
6) Czego się boisz?
7) Czego nigdy nie potrafiłaś zrobić?
8) Jaką książkę/film poleciłabyś każdego i dlaczego?
9) Co jest dla Ciebie szczęściem?
10) Z czego jesteś najbardziej dumna?

A kogo nominuję? Hmm.. może tych, którzy "odważą się" skomentować ten post? ;) Takie zadanie dla chętnych, jakie kiedyś w szkołach bywały. Zapraszam :) Mam nadzieję, że będzie to dla Was dobrą zabawą :)

wtorek, 2 czerwca 2015

niespodziewany prezent

czy zdaża się Wam, że macie zły dzień? ot taki, niewiadomo stąd, ale ewidentnie "nie-taki-jak-być-powinien"? gdy wszystko wydaje się iść jak powinno, a mimo to coś w duszy nie gra? gdy jedno słowo wytrąca Was z równowagi... a własne myśli... no te to już by mogły tym bardziej nie dobijać, bo są przecież "własne"...

otóż taki dzień... mam od wczoraj... niby wszystko ok, ale coś nie gra...

i w taki oto dzień dzwoni do mnie moja ciotka i pyta, czy jestem w domu. przyjeżdża i wręcza mi teczkę. "bo u nas remont i mnie to już potrzebne nie będzie... a Tobie może się spodoba".

ciotka wie, że szyję. i ta oto teczka zawiera gromadzone przez nią wycinki z gazet oraz wykroje. wskazówki, jak je tworzyć. komentarze. taka mała cząstka mody lat 80-tych zawarta w jednej teczce :)

i dzień od razu staje się piękniejszy :)

poniedziałek, 4 maja 2015

"gdybym miał urodzić się na nowo..."

dzisiejsza piosenka dnia... może nawet nie tylko dnia dzisiejszego... powiedziałabym nawet, że czasu trochę dłuższego.

usłyszałam ją jadąc na którąś z wizyt na usg. nie wiem do tej pory, jak udało mi się wyczarować te kilka godzin w te kilka ostatnich dni kwietnia, by jednak dotrzeć na usg. mimo wszystko wierzyłam, że to będzie ten cykl, że będzie owulacja, że może teraz się uda. więc jechałam, sprawdzałam, że pęcherzyk rośnie i wracam do pracy. endometrium jak to u mnie oporne... pozarywałam kilka nocek, ale czasem człowiek czuje, że warto.

ostatniego kwietnia szlismy na wesele. siostra M. ślubowała. M. robił zdjęcia. czwartek więc był tym bardziej zalatany. gdzieś tam pomiędzy fryzjerką, kosmetyczką, a uszykowaniem się do wyjścia zrobiłam test LH. w biegu dojrzałam, że pokazał dwie kreski :) jest owu :) uzgodniłam z panią dr, że pierwszego robię usg i sprawdzam, czy pękł (notabene - rozmowa o endometrium i pęcherzykach przy obiedzie weselnym - niezapomniane doświadczenie ;) )

pierwszego maja usg pokazało piękne ciałko żółte oraz całkiem znośne endometrium (tzn takie, które już pozwalało na crio). w sobotę skontaktowałam się z kliniką i ustaliśmy termin na środę. środa godz. 15.00. podaję do M. i tu zaczynają się schody...
"przecież wiesz, że z dnia na dzień nie dostanę wolnego... że to WD+3 i wtedy jeszcze muszę być w pracy"... pomarudziłam w odwecie, bo z jednej strony u mnie nie robią problemów z wolnego, więc nie wiem, jak to jest... a z drugiej do tej pory był chyba na dwóch transferach... z czterech? (każdy powód jest dobry, by próbować udowodnić sobie, że to mi zależy, a M.nie... zwalam to w dobrych momentach na hormony, bo wiem, że M. nie robi tego specjalnie). w końcu odpowiadam "faktycznie, zatrzymaj to wolne, bo może być Tobie bardziej potrzebne".

powiedziałam to w złą godzinę...

od 6 tygodni widzieliśmy, że to droga ku końcowi... babcia M. ... ten weekend był bardzo ważny, bo  jej wnuczka brała ślub. tak bardzo chciała tego doczekać. doczekała... odeszła 02.05...

w niedzielę dowiedziałam się, że pogrzeb będzie w środę... w środę o 13.30. 1,5h przed planowanym transferem... mimo słów, że mam jechać, że to też bardzo ważne... wiedziałam, że nie będę potrafiła tego zrobić... (co prawda miałam "lekkie" załamanie, bo miało być inaczej z wielu względów).

odmówiłam transfer.

i teraz już jestem spokojna... i wiem, że czasem tak ma być... i gdybym miała drugą szansę, zrobiłabym dokładnie tak samo... co do dnia...


czwartek, 16 kwietnia 2015

20 minut

Kochani...

ponieważ widzę, że ostatni post był chyba najczęściej czytanym z moich postów oraz najwięcej komentowanym... rozumiem przez to, że czekacie na wieści...

mam tylko 20 minut na baterii, więc się streszczę, ale jestem Wam winna kilka informacji...

kto czytał uważnie poprzedni post (wraz z komentarzami), ten wie... że tym razem się nie udało. Burżujka powiedziała "nie", beta nie dawała cienia nadziei... ani 10 dnia po transferze, ani 4 dni później.

wizyta przebiegła spokojnie. razem z M. doszliśmy do wniosku, że tym razem to ja byłam w lepszym nastroju niż pani dr, której było ewidentnie przykro, że to jeszcze nie ten zarodek... ale mamy jeszcze kilka do dyspozycji, więc myślę, że na właściwy przyjdzie jeszcze właściwy czas :)

co dalej? nie wiem... podchodzić będziemy na cyklu naturalnym, by nie podkręcać już bardziej hormonów. a to oznacza - przynajmniej dla mnie - niewiedzę... nie wiem, czy już teraz uda się, czy też dopiero za miesiąc... wszystko ma plusy i minusy... i na wszystko potrzeba czasu...

a czasu u mnie brak... niestety :( do końca kwietnia z powodów zawodowych raczej nie dam rady zaglądać na bloga (ani mojego, ani Wasze :( )... więc wybaczcie ciszę... jak tylko pozałatwiam, co konieczne, wracam z relacją... i, mam nadzieję, informacją o crio :)

tymczasem idę spać... bo dni długie i wyczerpujące...

trzymajcie się! i liczę na dobre wieści u Was po powrocie :)

czwartek, 9 kwietnia 2015

ciężki dzień...

Ciężki dzień za mną i przede mną…

W nocy niezbyt miły sen. Stłukłam samochód. Tzn ktoś najechał na mnie, ale efekt jest taki sam.

Od rana brzuch pobolewa. Cała chodzę spięta i tylko myślę o zbliżającym się badaniu lub też @. I nawet powiedziałam do M. „czuję się tak, jakby @ miała dzisiaj przyjść. Może nie pojadę na betę?” M. skwitował, że jeśli zaplanowałam na dzisiaj, to mam to wykonać. Koniec i kropka.

Jakby to było takie proste… A przecież beta ostatecznie pozbawi mnie złudzeń/nadziei…

Po badaniu wydawało mi się, że już było lepiej. W pracy jest co robić, więc nie myśli się za dużo. Nie na tematy prywatne. Ale każde pobolewanie, drżenie mięśni, uczucie zimna (czyli to co mnie spotyka przed @) nasila się. Biorę No-Spę. Może chociaż uspokoję sumienie?

Po pracy odbieram wyniki.

A potem wezmę chyba psy na spacer, by odetchnąć… i spojrzeć na wszystko z dystansu.

Dystansu mi potrzeba…


I wiosny… chociaż w końcu robi się całkiem ładnie za oknem J

środa, 8 kwietnia 2015

chciałabym już dzisiaj...

ale pojadę jutro.

jutro będzie 10 dzień po transferze. jak się udało, to będzie już coś widać... jak nie, to... hmmm... z tym sobie też chyba jakoś poradzimy... mam przynajmniej taką nadzieję, że nie przeleję tym razem takiego morza łez jak ostatnio. chociaż jak każdej z nas będzie mi smutno, że nie tym razem.

a tymczasem czekam. czekam do jutra.

mam jeszcze sporo pracy, więc czekanie łatwiejsze.

jutro okaże się, czy czekanie to nie ta przyjemniejsza część ;)

czwartek, 2 kwietnia 2015

ach... gdzie ta wiosna?

wiosny za oknem nie ma... a Wy? jest gdzieś? wraz z wiosną może i moje myśli byłyby bardziej zielone?

na chwilę obecną moje myśli są bardziej czarne niż zielone? może kraczę... ale jak pobolewa dolna partia brzucha... to myśleć można o wszystkim... i o niczym...
pobolewa... gdzieś w ciągu dnia... po kilku godzinach siedzenia w pracy odczuwam niestety to i owo... co prawda po powrocie do domu głównie leżę (lub siedzoleżę)... więc się jeszcze łudzę... łudzę się, że Burżujka nie będzie jakaś super-delikatna... i mimo niedogodności da radę. przekonamy się za jakiś czas.

a póki co chodzę normalnie do pracy (póki co nie mam opcji by nie chodzić, bo za dużo spraw do zrobienia), więc i przez część dnia w ogóle nie myślę w tematach ivf/niepłodnościowych... i może tak jest lepiej?

wiosny, wiosny, wiosny!!! dla nas wszystkich, by myśli stały się zielone ...i optymistyczne :D

wtorek, 31 marca 2015

Burżujka

transfer się odbył. jedna blastka trafiła tam, gdzie jej miejsce ;)

ale może od początku ;) przez weekend cały czas się zastanawiałam, jak tam zarodeczki się mają. no może nie cały czas, bo dotarła do nas również pewna smutna wieść... i ona też nas bardzo pochłonęła... :(

tym razem musiałam jechać na transfer sama. M. w pracy, moi rodzice również... i tak się złożyło, że termin był nie do przesunięcia gdziekolwiek. po punkcji czułam się całkiem dobrze. a nawet wyśmienicie jeśli porównać do poprzedniej, gdzie każdy wybój na drodze był komentowany "nie możesz jakoś ich omijać...?". postanowiłam więc skorzystać z naszego pkp. wybrałam opcję najszybszą (bo jeszcze w poniedziałek od rana musiałam być u klientki), no i sprawdzoną w poprzednim tygodniu. na dworcu w Poznaniu byłam ponad godzinę przed czasem, więc mimo iż to była godz. 11 z groszami wybrałam się na obiad. (smażony notabene - czy nie świta Wam tak jak mnie, że po punkcji należało jeść lekkostrawnie? ;)) na pociąg zdążyłam bez problemu, rozczytałam się (czy może być lepsza lektura na taką drogę niż opowieść o dzieciach chorujących na raka?) i dojechałam do stolicy.

w klinice byłam po godzinie od dojazdu. po kolejnej spotkanie z panią dr. standardowe pytanie o samopoczucie... i moje pytanie "czy coś przetrwało?" "zdziwi się Pani :) są ładniejsze niż poprzednio :)" i tu na moją twarz wstąpił na pewno wielki banan (poprzedni taki przypominam sobie po informacji o pierwszej pozytywnej becie... gdy nie sądziłam, że się choć na chwilę udało).

przed transferem zobaczyłam na zdjęciach wszystkie zarodeczki. ładne, okrągłe. lekarz wykonujący transfer też się nimi pozachwycał (co prawda sam transfer już tak ładny nie był, ale ciii...). ogólnie fajna, przyjemna atmosfera :) mimo wielu lat pracy widziałam u tych lekarzy zaangażowanie i troskę o każdego pacjenta. ...i każde małe życie...  i nie żałuję mimo przejechanych kilometrów, że tam trafiłam (przynajmniej na razie ;) ).

po transferze wybrałam się na obiad (a może bardziej kolację) i poszukiwanie noclegu. tym razem miało być blisko kliniki. no i było :) zakwaterowanie, tv... i spać :)

rano obudziłam się na tyle późno, że autobus nie wchodził w grę, by dojechać na zaplanowany pociąg. wybór - albo następny pociąg albo taxi. wybrałam drugą opcję, spakowałam się i po pół godzinie byłam w drodze na dworzec. na pociąg zdążyłam bez problemu, wchodząc do niego z gorącą czekoladą w jednej ręce i sokiem z owoców w drugiej ;) ponownie IC-ek :) ponownie szybko i bezproblemowo. w Poznaniu byłam dokładnie po 24h :) w domu później, bo jak i dzień wcześniej na chwilę wstąpiłam do pracy.

a teraz wyjaśnienie tytułu - mała Burżujka to ten mały zarodeczek, całkiem ładna blastka 4AA, która od pierwszych chwil wozi się taksówką, IC-kami i korzysta ze "zdobyczy" kulinarnych dworców z nie najniższej półki ;) ot taka chwila luksusu, specjalnie dla niej ;)

pozostałe zarodeczki zostały zamrożone :) jest ich... 6 :D i tu moje wielkie zaskoczenie - z 8 zapładnianych komórek do blastki dotrwało 7 (czyli wszystkie, które się zapłodniły). z tego jedna jest "wczesna", ale jest. cieszę się, cieszę się, cieszę się :) zwłaszcza, że tym razem wykorzystywaliśmy mrożone nasienie.

wróciła nadzieja, że się uda :)

ps. zdziwiło mnie to wczoraj, ale są jeszcze miejsca w W-wie, gdzie nie ma wifi ;) wiem, mogłam użyć z telefonu, ale pomyślałam, że skoro mam odpoczywać, to ległam na kanapie... i oglądałam tv (którego z kolei w domu nie posiadam, więc wykorzystałam okazję :D) stąd też wpis dopiero dziś... mam nadzieję, że wytrzymałyście?

środa, 25 marca 2015

czas...

podczas narkozy czas biegnie zupełnie inaczej... szybko... zasypiasz... śnisz (albo i nie) i się budzisz...
przez ostatni rok miałam trzy narkozy (tak, tak - już jestem po dzisiejszej) - dwie punkcje i histeroskopia. wszystkie trzy w tzw krótkim znieczuleniu dożylnym... więc w sumie nic takiego.

najmilej wspominam tą pierwszą :) nie wiedziałam zupełnie czego się spodziewać... a było całkiem miło. i miłe sny miałam. i nawet lekarza udało mi się zobaczyć ;) przygotowanie do drugiej nie wspominam już tak dobrze, bo szpital, dzień przed "zakwaterowanie", głodówka i oczekiwanie... więc jak teraz usłyszałam, że w sumie to do 6h przed mogę zjeść/wypić itp. to odetchnęłam z ulgą... i samym zabiegiem jakoś tak się nie stresowałam.

bardziej stresowałam się tym, że mam odpoczywać, bo pęcherzyki mogą pęknąć... że jak? takie wystarane i chcą sobie od tak popsuć mi plany? do tego M. przyjechał wczoraj bardzo późno... a ja musiałam czekać... 0.00, 1.00... ooo... jest :) i cóż... musiałam trochę odreagować to czekanie ;) nie ma chłop lekko ze mną, a już tym bardziej jak stres dochodzi do głosu...

na szczęście dzisiaj rano dotarliśmy do kliniki na czas, powypełnialiśmy do trzeba i czekaliśmy :)

M. czekał dłużej... bo mi czas dosyć szybko upłynął :)

by nie było jednak za miło, musiało coś nie coś wyprowadzić nas z równowagi ;) nasienie np... od początku wiedzieliśmy (i my i pani dr), że korzystamy z mrożonego... a tu zonk ;) siedzimy w kawiarni i telefon. M. chce odrzucić, bo warszawskie numery to z reguły reklamy dzwonią, ale go powstrzymałam. w słuchawce po krótkim wyjaśnieniu usłyszał pytanie "- czemu Pan nie oddał nasienia? - ja? przecież miało być z mrożonego... " spojrzeliśmy do sobie nie wiedząc co jest grane... z pracowni andrologicznej dowiedzieliśmy się, że to nie ma znaczenia... ale jakiś niesmak pozostał...

potem czekanie na wypis... czekanie na zdjęcie wenflonu... i czas ruszać do siebie :)

stojąc przed szatnią M. mówi, że chyba nie ma numerka... mówią, że nieszczęścia chodzą parami ;) oby tylko takie nas spotykały... i by ta para właśnie nie skończyła...

czekamy na jutrzejszy telefon...

wtorek, 24 marca 2015

czas zakończenia...

... stymulacji, a nie starań oczywiście :)

chronologicznie patrząc:
- w sobotę wróciłam do domku, podenerwowałam się na M., zjadłam długo wyczekiwany obiad (o 22, bo na pociąg zdążyłam tak na styk - wchodząc na pkp myślałam, że tylko kupię bilet i poczekam na następny i zjem na dworcu. w tym momencie usłyszałam, że wcześniejszy dopiero wjeżdża na peron, więc nie zastanawiając się długo pognałam do niego i bilet kupowałam u konduktora. trochę stresu było, ale przynajmniej plan był taki, by być szybciej w domu)
- w niedzielę grzecznie leżałam w łóżeczku, w ciepełku, w dwiema suniami na/w nogach. M. zrobił rosołek i przyjmowałam spore ilości płynów (mam wrażenie, że to od tego się wszystko zaczęło - przez wyjazdy w tą i tamtą piłam mało, stanowczo za mało... nie wiem, czy mogło to wpłynąć na wzrost pęcherzyków, ale na nawodnienie organizmu na pewno). temperatura już od rana była w normie (nawet poniżej normy) i czułam się też lepiej.
- w poniedziałek - rano wpadłam do pracy, potem w krótką delegację (miałam zaklepany termin już ze 2-3 tygodnie i przez stymulację obawiałam się, że nic nie wyjdzie i będą w pracy problemy), potem pociąg do Wawy i po 3,5h byłam w klinice (pod względem czasu uwielbiam IC :)). pobranie krwi i wizyta. po minie pani dr podczas usg wywnioskowałam, że jest dobrze :) 1, 2, 3... ufff... są co najmniej 3 pęcherzyki powyżej 17mm potrzebne do zakończenia stymulacji :) ogólnie jest ich nawet więcej, ale część jest małych, część średnich, no i kilka odpowiednich. tym razem nie liczyłam, bo najbardziej zastanawiałam się, czy one jednak tam są. (pamiętam jak podczas poprzedniej stymulacji odczuwałam, że jajniki są duże i pobolewają... tym razem nie zaobserwowałam takiego zjawiska... tzn coś tam czułam, ale wydaje mi się, że znacznie mniej). uzgodniliśmy więc termin punkcji (Dziewczyny, jeśli macie jutro - tj w środę - wolne kciuki od 10.30 to poproszę o nie chociaż przez minutkę i przesłanie dobrych fluidów :) generalnie nie boję się punkcji, ale stymulacji też się nie obawiałam, miało być jak poprzednio, a do końca nie było...)

wróciłam więc wczoraj do hostelu... i zajęłam się poszukiwaniem czegoś na następne dwie nocki. tu gdzie jestem jakoś nie czuję się do końca komfortowo, więc tym bardziej potrzeba była by to zmienić chociaż na czas punkcji.

miejsce mam znalezione :) zarezerwowane :) zaraz zbieram bagaże i się przenoszę ;) mam nadzieję, że podczas przeprowadzki pęcherzyki grzecznie będą się trzymały (bo pani dr zabroniła się przesilać).

kolejne wieści pewnie jutro/pojutrze w zależności od samopoczucia :)

(Wężon - przepraszam Cię najmocniej - byłaś w klinice? ja na 16 prawie się spóźniłam, potem na szybko próbowałam coś zjeść... więc mogłyśmy się przegapić... jeśli tak, to bardzo Cię przepraszam :( )

sobota, 21 marca 2015

zmiana planów

I wyszło wszystko inaczej. Pęcherzyki nie urosły. Na dodatek gardło zaczęło boleć, a temperatura wzrosła powyżej 37 stopni. Zalecenia lezec jutro, na wizyte w poniedzialek. a poniewaz wypoczywa sie najlepiej w domu, to ponownie zawitalam na dworcu i wsiadlam do wlasnie nadjezdzajacego tlk. co prawda rezerwacja noclegu mi przepadnie, ale ostatecznie wygrzac sie wole we wlasnym lozku, z normalnym domowym obiadkiem.

zycie, zycie, zycie... uczy pokory, zmienia plany...

przepraszam, ze bez polskich znakow, pisze z telefonu i cos sie co chwile zmienia w ustawieniach.

w stolicy

w sumie mało mnie w stolicy... ale jestem.

dziś będzie dłużej o dojazdach, pobytach... bo o samej procedurze dużo więcej nie wiem. w skrócie pęcherzyki rosną. ile ich jest to się pogubiłam ;) w środę miałam zwiększaną dawkę leku, by urosły ładnie do soboty i w poniedziałek mogła być punkcja. na wczorajszej wizycie pani dr stwierdziła, że jednak tak ładnie nie urosły... i że dzisiaj pewnie się okaże, co i jak. tyle więc wiem.

no i wiem, że z dnia na dzień mam wizytę. jako że mam trochę km do odbycia (a najczęściej w trakcie stymulacji jeźdżę sama pociągiem) to mój dzień wyglądał tak - pobudka - pociąg - klinika - pociąg - powrót = sen ;) schodził calutki dzień z małą przerwą na jakiś obiad. i o ile taki wyjazd jest raz na kilka dni, to nie ma problemu, raz na dwa dni - jest męczący... to codziennie takiego wyjazdu sobie nie wyobrażam.

w takich sytuacjach szukam sobie noclegu. najczęściej jakiś hostel w okolicy kliniki lub swobodnego dojazdu do niej. i w takiej sytuacji jestem właśnie od wczoraj :) przyjechałam, zakwaterowałam się i chociaż wieczór mam wolniejszy (tzn miałabym, gdybym pakowała się przytomnie i nie stwierdziła, że chyba czegoś mi brakuje). ale czy może być coś piękniejszego, niż zakupy w piątek wieczorem ;) zwłaszcza jak potem można powiedzieć M. "musiałam przecież" ;)

zostaję prawdopodobnie do wtorku (chyba że dzisiaj się okaże, że punkcja będzie we wtorek, to wyskoczę do domu na niedzielę/poniedziałek i potem zostanę do środy). jeśli więc Dziewczyny macie jakiś wolny wieczór/popołudnie i macie ochotę na jakąś kawę/soczek to mnie będzie bardzo miło :) (nie wiem jeszcze kiedy M. do mnie dojedzie, ale to wyjdzie "w praniu").

podsumowując - jestem, żyję... a pęcherzyki żyją swoim życiem... i decydują za nas, co gdzie i kiedy się wydarzy ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

a po nocy przychodzi dzień...

i nadszedł... piątek... trzynasty... i nasza wizyta w klinice.

od rana pośpiech, bo jak zawsze wstałam za późno i za dużo zaplanowałam na "przed wyjazdem". do stolycy nie mamy tak blisko, jakieś 300km? więc każde 5minut ma/może mieć znaczenie. jeden postój na trasie, kawa i w dalszą drogę...

wjeżdżając do Wawy w radiu słychać było Budkę... "jest taki samotny dom..." i tekst "a po nocy przychodzi dzień..." czy nasz dzień nadejdzie?

do kliniki zdążyliśmy. ja - w pierwszym odruchu do łazienki... M - na krzesełka przed gabinetem. przychodzę, a on mi pokazuje test... hmm... o tym nie pomyślałam... pęcherz pusty, a przed rozpoczęciem procedury jest wymagany test ciążowy... i ponownie zaczyna się moja walka "z czasem" i "z pęcherzem" ;) (poprzednia była przed listopadowym crio).

przychodzi pani dr. kobieta, którą osobiście podziwiam. idziemy do gabinetu. sprawdzamy na usg, że torbieli nie ma (uffff). badanie ogólnego stanu zdrowia (anginy nie widać... kolejne ufff).

to co? zaczynamy? zaczynamy :)

podpisujemy umowę. umawiamy się na środę na obserwację.

wychodzimy. ja do toalety, by w końcu zrobić test i do pielęgniarki po dalsze szczegóły.

po półtorej godzinie opuszczamy klinikę z uśmiechami na twarzy :) zaczęło się :)

może i u nas "po burzy nadejdzie spokój" :)


p.s. uprzedzając pytania - my nie jesteśmy w programie rządowym, więc może to różnie wyglądać...

środa, 11 marca 2015

czy to czas na podejście nr 2?

miało być inaczej... ten kto śledzi, ten wie, że w ostatnim czasie raczej myślałam o crio niż o kolejnym podejściu. może się jednak okazać, że będzie inaczej...
miało być inaczej... bo miało być najpierw usg... miały być badania... a dopiero potem decyzja...

mój organizm spłatał po raz kolejny mi figla... @ przyszła... tym razem po 20 dniach... (jak tak dalej pójdzie, to na kolejny cykl może w końcu będzie bardziej terminowo?). nie zdążyłam zrobić usg (miałam jechać dzisiaj po południu), badania też jeszcze nie wykonane (odwlekałam, aż się doigrałam... ale liczyłam, że dozdrowieję). ale cykl niestety nie zaczeka. a co ma się dziać, to dziać się będzie.

jedziemy więc w piątek na rozmowę, na usg i ... mam nadzieję podpisanie papierów i pierwszy zastrzyk.


piątek 13-tego...

tak wiele rzeczy może pójść nie tak...

na obrazie usg mogą podjawić się torbiele (mogą?), dr na mój widok może od razu wygnać mnie z gabinetu (czyż wspominałam, że się rozchorowałam?)... o innych neprzewidzianych okolicznościach wspominać nie będę...

cokolwiek będzie się działo lub nie... przyjmiemy to na klatę... i pójdziemy dalej... o jeden krok dalej... a z każdym krokiem będziemy bliżej... bliżej Naszego Szczęścia :)

wtorek, 10 marca 2015

o tym dlaczego nie lubię spoilerów - czyli subiektywnie o Niezgodnej

skończyłam czytać... trzeci tom za mną... niby się cieszę, ale...

z jednej strony lubię kończyć takie książki. gdy już wiem, że nie czeka na mnie kolejny tom. gdy wiem, że nie będę musiała wyłuskiwać czasu na te 50-100 stron dziennie, by pójść krok dalej...
a jednocześnie nie lubię... bo to koniec... bo zżyłam się jednak z bohaterami... bo... upss... bo zacznę spoilerować?

nie lubię spoilerów.

niestety cała seria Niezgodnej była dla mnie naszpikowana spoilerami od początku do ... tak, niestety do samiutkiego końca. zaczęło się u mnie od obejrzenia filmu. pierwszej części. wtedy (a był to sierpień zeszłego roku i potrzebowałam czegoś na "zabicie czasu" między badaniem bety, a jej wynikiem) nie zdawałam sobie sprawy, że film był kręcony na podstawie młodzieżowej serii pani Veroniki Roth. dowiedziałam się o tym po obejrzeniu filmu. tego dnia jednak obejrzałam inny film (notabene również na podstawie młodzieżówki, który wciągnął mnie ciut bardziej, po którego książki sięgnęłam od razu, mimo gorszej ekranizacji), a o Niezgodnej przypominała tylko rezerwacja książek w bibliotece.

w lutym się doczekałam na owe rezerwacje. tzn doczekałam się na dwa ostatnie tomy - Zbuntowaną i Wierną. na pierwszy czekałam tydzień... wiecie jak to jest, gdy masz w domu 2 i 3 tom, a czekasz na pierwszy? na dodatek na taki, który w sumie już widziałaś? no i który kiedyś "po cichu" udało mi się gdzieś znaleźć w odmętach sieci? po tygodniu więc zaczęłam czytać z laptopa... potem przeniosłam się na czytnik (kochany M. zadbał o moje oczy i mi pożyczył - przy okazji sam będąc chory przeczytał całą serię, skoro już była w domu ;))... pamiętam jak potrafiłam siedzieć do 3-4 w nocy i czytać... taaak. to jest coś co charakteryzuje tą serię. czas mija błyskawicznie. po dwóch dniach skończyłam tom pierwszy i zabrałam się od razu za kolejny.

miało być o spoilerach... no więc mam taki nawyk, że jak już wciągnę się w fabułę, to często albo otwieram gdzieś w środku, albo gdzieś przy końcu... czytam zdanie, lub dwa... i wracam... bo często to tylko rozbudza ciekawość... otóż w przypadku Niezgodnej był to stanowczo zły pomysł... zrobiłam tak zarówno w przypadku drugiego tomu, jak i trzeciego... przy czym przeczytanie strony niby wyrwanej z kontekstu (na dwóch zdaniach się nie skończyło, bo czyta się za szybko) pokazywało od razu zbyt wiele spraw, może nie odpowiedzi, ale psuło efekt zaskoczenia. dodatkowo wchodząc na jakąś stronę dotyczącą ekranizacji doczytałam dosyć istotną informację o zakończeniu... pssst... takie rzeczy powinni pisać drukowanymi literami, że spoiler i nie psuć radości/nieradości z czytania. można by powiedzieć, że sama chciałam... ale... może nie w taki sposób...

trochę więc te wszystkie spoilery opóźniły wzięcie do ręki tomu 3. powinnam już w sumie go oddać do biblioteki, więc pozostał mi ten weekend. wiedziałam o tym. potem się rozchorowałam. ale jak tylko poczułam się lepiej, chwyciłam za książkę.

generalnie - nie jest to wysokich lotów beletrystyka. przynajmniej dla mnie. jest to typowa młodzieżówka. ma być szybko, miło i przyjemnie (choć nie wiem, czy taką ilość brutalności, przemocy i trupów można uznać za przyjemne). akcja toczy się sprawnie. no może mam trochę zastrzeżeń co do przemyśleń bohaterów, może wg mnie jest "trochę" nierealistyczna, jeśli chodzi o ich życiowe mądrości/doświadczenie, ale może jestem już trochę za stara by to oceniać... czyta się jednak trylogię szybko, akcja wciąga na tyle, że jesteś w stanie poświęcić wiele, by dowiedzieć się, jak się skończy ten czy inny wypad. no i nie jest zupełnie pusta, jak na młodzieżówkę - wydaje mi się, że mimo wszystko trochę pokazuje, trochę zadaje pytań, trochę każe szukać własnego miejsca, własnego zdania... ale może doszukuję się głębszych treści ;) bo mnie się ogólnie podoba :)

jeśli więc macie ochotę na Niezgodną, to polecam chwycić najpierw za książkę... jedną... drugą... trzecią... a dopiero potem za film... i kolejny (uwaga - podobno 20 marca wchodzi do kin ekranizacja Zbuntowanej).

macie więc mało czasu ;)

poniedziałek, 9 marca 2015

po tygodniu

minął tydzień od poprzedniego wpisu. nawet ciut więcej... zbierałam się cały weekend, ale nie wyszło... nie wyszło, bo u mnie ponownie grypsko... i temperatura była... i katar... normalnie full wypas :(
więc dzisiaj jestem w domu. doleczam się. gorączka już spadła. mam więc nadzieję, że to tylko takie chwilowe było... i że jutro będę mogła o wszystkim zapomnieć.
w pracy tydzień zleciał za szybko, do dokończenia jest jeszcze mnóstwo spraw, więc tym bardziej nie uśmiecha mi się siedzieć w domu, ale jak mus to mus... zwłaszcza, że mając wczoraj 38stopni za bardzo nie myślałam... dziś już na szczęście lepiej... myślę, więc i piszę :)

plany na ten tydzień są szerokie... o ile się uda, to muszę nadrobić badania infekcyjne przed kolejnym podejściem. no i czeka mnie usg, by zobaczyć, czy coś się nie "urodziło" podczas felernego cyklu... a potem będziemy myśleć, co dalej i kiedy...

moje plany obejmują również powrót do maszyny :) może teraz się uda :) leżąc przeglądałam tegoroczne Burdy, Diany, Anny... i... Sabriny. i aż mnie korci, by ponownie coś spróbować dla siebie zrobić. niech to będzie coś prostego, ale będzie :) no i może wreszcie się zbiorę na bardziej szyciowy wpis?

a za oknem słońce świeci i ciepło chyba jest? i świat jakiś taki pozytywny się wydaje... niech no tylko wydrowieję i sama sprawdzę :)

niedziela, 1 marca 2015

a ja wiem... że nic nie wiem...

i pewnie długo wiedzieć nie będę...

nie mam za bardzo o czym pisać. ot siedzę w pracy (tzn pracuję, a nie tylko siedzę). głównie. nawet nie wiem, co robię popołudniami, bo mijają za szybko. albo może są za krótkie? no dobra... pewnie za dużo siedzę przy kompie. przeglądam. żyję trochę życiem innych... i z jednej strony się cieszę... a z drugiej gdzieś ogarnia mnie nostalgia... takie jest już to życie.

w temacie crio - nie-crio... nadal nic. tzn wiadomo, że raczej na pewno crio na razie nie będzie. mój organizm się chyba rozregulował. nie chciałam pisać, by nie zapeszyć, a wyszło jeszcze gorzej niż poprzednio. tak, ten cykl miał być cyklem do crio. od początku brałam progynovę, by endo ładnie urosło, a nie trzeba było pilnować pęcherzyka (co przyznam, że dla mnie w tym cyklu było dobrą opcją, bo przez pęcherzyk jednak świrowałam). niestety po 8dc kiedy endo było ok 4,9 (czyli jeszcze małe, ale przy moich cyklach dopuszczalne) rozchorowałam się. grypsko paskudne mnie dopadło. w sumie to i mnie i Mojego M. oboje leżeliśmy i kwiczeliśmy ;) liczyłam jednak, że na endo to nie wpłynie. 14dc pojechałam ponownie na usg. i tu wielkie rozczarowanie :( endo miało coś koło 6mm, co przy ilości progynovy, którą miałam brać, było wynikiem co najmniej mało zrozumiałym. nie zdążyłam zadzwonić następnego dnia do kliniki, by zorientować się, że... zaczęło się krwawienie :( no może na początku wyglądało to jak plamienie, ale był to przecież 15dc... i tak wiele miało się jeszcze zdażyć...
już się nie zdaży... przynajmniej nie teraz...

tak więc moje starania jak na razie są bardzo "owocne" i chyba idą nie w tym kierunku co trzeba...
2 poronienia, 2 Fasolki bez efektu, 2 cykle w plecy...

chciałabym powiedzieć, że czas, by coś się zmieniło... ale to nie ode mnie zależy... życie uczy pokory... wobec świata, wobec natury, wobec Stwórcy... i tylko On jeden wie, dokąd zmierza nasza droga... mimo wszystko Mu ufam i wiem, że chce dla nas dobrze :)

i się nie poddam :)

p.s. a by poprawić sobie humor i się odstresować... zamówiłam sobie gazetki szyciowe :) trafiłam dzisiaj na inny tytuł niż dotychczas... i nie mogłam nie sprawdzić :) teraz tylko muszę skończyć do wtorku projekt w pracy i mam nadzieje, że w końcu znajdzie się czas... na maszynę :) ...również tą nową, o której jeszcze nie pisałam :)

piątek, 13 lutego 2015

z bieżących spraw krótki wyciąg...

czas ogarnąć dzień powszedni i się "wyspowiadać" ;)

jestem, żyję (to już było poprzednio). pracuję (niestety sporo, a powinnam i chciałabym jeszcze więcej). chciałabym, bo planuję ;) tak, tak - gdzieś tam niedaleko ma być ostatnie crio. nie napiszę nic więcej, bo znowu będzie jak miesiąc temu... poprzednio było za słabe endo... a teraz? cóż... mój M. leżał od weekendu w łóżku i chorował, więc jakby to napisać... i mnie niestety sięga :( dzisiaj więc głównie też w łóżku (tylko na chwilę muszę wyskoczyć, ale potem powrót)... no i w związku z tym nie wiem, co to będzie...

może napiszę, jak już będę po crio - ooo - to jest myśl :D

szyciowo mam trochę zaległości... plany realizuję na ostatni moment i jak już w końcu usiądę do maszyny, to bym nie wstawała, ale czas to czas... nie czeka... mija... za szybko...

no i czytam - przynajmniej takie było założenie na początku tygodnia ;) a potem szlak wziął plany czytelnicze... bo jeden wieczór w pracy, drugi na wyjeździe... no i dzisiaj w łóżku... chociaż może dzisiaj się uda? zobaczymy :)

jak widać więc - równowaga absolutnie poszukiwana, ale obecnie poza zasięgiem... jakiś porządny grafik potrzebny... może na Wielki Post to będzie dobre postanowienie?

wtorek, 10 lutego 2015

na szybko... bo czas nas goni ;)

żyję, żyję, żyję... (to tak jakby się ktoś zastanawiał, bo długo była cisza...)... może nawet żyję potrójnie - tzn na trzech frontach... w pracy (bo to gorący czas do kwietnia), w domu (bo trochę zmian od nowego roku), hobbystycznie (i o tym będzie krótko)...

od tego roku postanowiłam... więcej czytać :) już w zeszłym roku książki wróciły do mojego grafiku, choć może nie na tak często jak bym chciała... od tego roku chciałabym czytać więcej... mobilizuje mnie wiele rzeczy - zamówione w bibliotece książki, portal lubimyczytać, lista przeczytanych książek już w tym roku przez innych (Agnieszka - Twoja lista to za każdym razem bardzo dobry impuls dla mnie - dzięki :) ). no i wyzwania :D

przed chwilą trafiłam na wpis na jednym z blogów <klik> . i brzmi zachęcająco :) co prawda lubię czytać blogi, ale zdaję sobie sprawę, że przesadziłam z ilością obserwowanych stale... (czy ktoś zna obsługę bloggera i wie, jak można listę obserwowanych blogów edytować?). ale bez obaw - tam gdzie zaglądałam na bieżąco, zaglądać będę nadal :)

ale może przy okazji zostanie chwila na dobrą książkę?

środa, 14 stycznia 2015

don't turn around

to były pierwsze słowa usłyszane wczoraj w radiu. krótko po tym, jak zostało ustalone, co robimy/nie robimy w tym cyklu. całkiem pasujące, czyż nie? jedną z kolejnych piosenek było "Nic do stracenia" Mroza... bo takie jest życie, bo "musimy przenosić góry i biec pod wiatr" :)

a więc to nie ten cykl. endo urosło, ale chyba za mało. pęcherzyk za to nie urósł, tzn może urósł, ale nie ten, co był obserwowany wcześniej. szybki kontakt z lekarzem i decyzja - nie wiadomo, czy to będzie cykl z owu, czy nie. przekładamy na następny.

zobaczymy, co będzie za miesiąc. a może w ogóle odstawić na kilka m-cy...? korci mnie to strasznie, bo wiem, że w pracy lada moment zacznie się robić ciężko, a nie mogę zwalać na innych mojej roboty (jak to miało miejsce rok temu, gdy miałam stymulację). trzeba się przespać z tą myślą...

by jednak nie było, że żyję tylko cyklem - przygotowuję się do drastycznego... cięcia :) włosów oczywiście :) dzisiaj podcięte były końcówki, a za 3-4 m-ce powiem "pa,pa" na kolejne 5-6 lat...
aaa... i jeszcze jedna nowość - chlebek - pierwszy (dwa pierwsze, bo taki przepis) własny, upieczony chlebek właśnie się "studzi" w kuchni :) już nie mogę się doczekać, by sprawdzić, czy wyszedł ;)

poniedziałek, 12 stycznia 2015

z bieżących chwil bez przemyśleń

bo i już czas nie ten... czas spać... :)

jednak jak nie napiszę, to potem już może wyjść inaczej...

to miał być ten cykl. ten - czyli ten ostatni w ramach programu. zostały dwie zamrożone "niewiadome". X i Y (bo to łatwo zapamiętać, każdy matematykę miał, a mimo iż mówią, że ciąża to nie matematyka, to ponieważ X to "jedynka" a Y "w rozwoju przed jedynką" to różnie to może być). nie wiem, czy wierzyć im, czy nie... ale zawsze można próbować :)

wracając więc - to miał być ostatni cykl. zaczął się - jak to zwykle bywa - nie tak. wg mnie o dwa dni za wcześnie... bo nie zdążyłam wziąć leku w pełnej dawce. @ skończyła się w weekend. więc zgodnie z zaleceniami robię usg i sprawdzam. pęcherzyk jest? jest :) endo? 3,6... hmm... niewiele... ale może jak na 8dc to przejdzie.

dzwonię dzisiaj do dr. mówię co i jak. endo? hmm... a Pani miała problemy z grubością? proszę sprawdzić za dwa dni. czyli niestety nie przeszło...

piję więc sobie czerwone winko i liczę po cichu, że do jutra endo urośnie...

zobaczymy...


czwartek, 8 stycznia 2015

przeciwności

...i los płata nam figle...

bo przecież miało być pięknie, miało już być dobrze... nie jest :( jest smutno...
przed chwilą doczytałam, że jednej z Nas się nie udało, chwilę wcześniej pogadałam z Koleżanką, u której też to nie był Ten czas :( a wczoraj dowiedziałam się, że bliska mi i mojej rodzinie osoba przegrała swoją walkę o jutro :(

smutek, ból jest tak blisko nas... styka się z nami codziennie...

a my mimo to walczymy...

podnosimy się, bierzemy ciężar na barki i idziemy dalej...

do ostatniej chwili


kiedyś, jak byłam dzieckiem lubiłam spisywać różne cytaty z książek, filmów itp. w "Cienistej dolinie" na jednym z wykładów główny bohater mówi, że "jesteśmy jak bloki kamienia, z których rzeźbiarz wykuwa ludzkie postacie. Ciosy dłuta bolą, lecz dzięki nim osiągamy doskonałość."
nie wiem, czy czuję się bardziej doskonała niż rok czy dwa lata temu, ale wiem, że dziś przeżywam każdy dzień inaczej, pełniej...

czwartek, 1 stycznia 2015

nowy rok... nowe plany?

witajcie!

po pierwsze - nie udało mi się złożyć Wam życzeń - ani świątecznych, ani sylwestrowych... to niech chociaż noworoczne będą :D

zdrówka, zdrówka i zdrówka oraz sił w spełnianiu marzeń :)

dla mnie ostatni rok był rokiem... ciężkim? przełomowym? innym?
ciężkim - bo ostatni czas to wiele informacji o chorobach bliższych i dalszych mi osób
przełomowym - bo w końcu coś ruszyło w kwestii naszej "dzietności"... mimo iż jeszcze bez finalnych efektów, to myślę, że w końcu wiemy oboje, czego na chwilę obecną chcemy :) a że czas to zweryfikuje... to już inna sprawa ;)
innym - bo zaczynając tu pisać, myślałam o innym blogu niż jest ;) i ciekawe jest to, jak to wszystko gdzieś po drodze się zmieniało, ewoluowało... jak trafiałam na różnych ludzi, jak wiele rzeczy się dowiedziałam, poznałam, doświadczyłam...

to był ważny rok


a teraz czas na nowy :) może jeszcze ważniejszy?

(uff... nie miało być wielkich podsumowań, to chyba nawet mi wyszło ; przede mną jeszcze podsumowanie mojego planu 2014, nowy plan oraz zaległe odpowiedzi w ramach Liebster Blog Awards - Magda pamiętam!!! wytrzymacie to?)